Najbardziej ciąży mi milczenie

Barbara Gruszka-Zych

GN 17/2016 |

publikacja 21.04.2016 00:00

Z Krzysztofem Zanussim o wezwaniach na SB, wyborach i pociętych filmach.

Najbardziej ciąży mi milczenie Henryk Przondziono /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Felietonista jednego z prawicowych tygodników napisał, że był Pan tajnym współpracownikiem bezpieki.

Krzysztof Zanussi: Takie oskarżenia padają pod moim adresem co jakiś czas, jakby komuś sprawiało satysfakcję opluwanie mnie. Tak niszczy się autorytety. Ta sprawa kwalifikuje się do sądu, bo ktoś odmówił mi prawa do dobrego imienia wbrew faktom, które można poznać z dokumentów w archiwach IPN. Poprosiłem redaktora naczelnego pisma o sprostowanie, jednak się nie ukazało.

Jak było naprawdę?

Nieudane próby zwerbowania mnie przez SB opisałem dużo wcześniej w książce „Strategie życia, czyli jak zjeść ciastko i je mieć”. O strategiach życia zawsze trzeba mówić w liczbie mnogiej. W każdej chwili każdy musi wybrać, zadając sobie pytanie: „Na czym naprawdę mi zależy?”.

Zwykle coś sobie wyrzucamy, niezadowoleni ze swojego postępowania.

Postawiła Pani ważną kwestię – jak żyć i pogodzić się z własną niedoskonałością, a jednocześnie nie odpuścić sobie, mówiąc: „Jestem grzeszny i wszystko w porządku”. Przesłanie hippisów „I m OK” jest jednym z najbardziej mrocznych haseł wymyślonych za mojego życia. Dziś wielu uważa, że wszystko będzie nam przebaczone, że nie ma winy ani kary. Tymczasem jesteśmy winni wielu rzeczom, ale akurat temu, co mi się zarzuca, nie jestem winien.

Kiedy pierwszy raz SB wezwało Pana na rozmowę?

To był maj 1962 r. Byłem na drugim roku reżyserii w łódzkiej filmówce. Po pierwszym spotkaniu z panami z SB pobiegłem po radę do mojej pani profesor ze szkoły średniej – Wacławy Śliwowskiej. Była dość znaną działaczką katolicką sprzed wojny, przesiedziała kilka lat w więzieniach stalinowskich. Dostałem od niej mądrą, taktyczną instrukcję – nie szarpać się, nie walczyć, bo oni są silniejsi, należy tylko ich zniechęcić do siebie. Trochę udawać głupiego, zalać ich potokiem pustych słów, zanudzić. Kiedy po pół wieku czytałem źle redagowane dokumenty ubeków, widać było, że to pomogło.

W notatkach ze spotkań zaznaczali, że byli onieśmieleni Pana wyższością intelektualną.

To mi się dość dobrze udaje. Starałem się być bardzo uprzejmy, używałem wielu latynizmów, których nie rozumieli, przedstawiałem w sposób skomplikowany sprawy, o które im nie chodziło, zalewałem ich masą filozoficznych przemyśleń.

Jak motywowali potrzebę spotkań?

Podczas pierwszej rozmowy tłumaczyli, że wzywają mnie, bo w filmówce jest wielu studentów zagranicznych, i prosili, żebym ich powiadomił, jeśliby robili coś przeciw państwu. Powiedziałem, że jeśli ktoś przywiózłby narkotyki, to czułbym się lojalny, także w przypadku komunistycznego państwa, i powiadomiłbym ich o tym. Moja deklaracja pewnie zachęciła ich do dalszych wezwań.

Zobowiązali Pana do tajemnicy?

Nakazywali, żebym o naszych rozmowach nie opowiadał. Stwierdziłem, że mogę to obiecać, ale nie wiem, czy dotrzymam słowa, bo przecież jestem filmowcem, czyli opowiadaczem. Próbowali mnie straszyć, w papierach zostało to mętnie zanotowane. Tego samego dnia na słynnych schodach filmówki wspomniałem kolegom, gdzie byłem. Kilka dni temu zmarła Irena Kamińska, moja koleżanka z roku, dokumentalistka, która dobrze pamiętała, co wtedy opowiadałem. Okazało się, że inni koledzy też byli wzywani przez SB. Po latach wyszło na jaw, że dwóch kolegów, którzy twierdzili, że nie byli, poszło na współpracę. Po miesiącu wezwano mnie po raz trzeci i zagrożono, iż z powodu tego, że rozgadałem o wszystkim kolegom, mogę wylecieć ze szkoły. Odpowiedziałem, że nasze studia są tak kosztowne dla państwa, że nie miałoby sensu, gdyby wyrzucając mnie, stracili zainwestowane w moją edukację pieniądze. Jednak nie ma śladu tych argumentów w mojej IPN-owskiej teczce.

Za to wspomniano o tym, jak „Aktor”, bo taki był Pana pseudonim, opowiadał o Festiwalu Młodzieży i Studentów w Helsinkach.

Relacjonowałem im, jakie ideologiczne zarzuty wobec naszego obozu przedstawia strona wolnościowa. Ich to nie interesowało, natomiast coś z tego koślawo i krzywo zanotowali. Nie mieli mnie co pytać o personalia, bo zdawałem sobie sprawę, że najdrobniejsza informacja dotycząca konkretnego człowieka może mu zaszkodzić. Z jednym wyjątkiem – wspomniałem o panu Suliku, którego poznałem podczas festiwalu. On zresztą sam mi mówił, że będą o niego pytać i co im powiedzieć. To był żyjący w Anglii dziennikarz, pisarz, który potem został filmowcem, wchodził w skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Gdzie odbywały się rozmowy?

W mieszkaniach. Kiedy przyszedłem pierwszy raz, powiedziałem, że mnie, filmowcowi, rzuca się w oczy, że to mieszkanie nie żyje. Z ustawienia mebli, z hotelowego porządku, braku kapci w przedpokoju wynikało, że nikt tam nie mieszka.

Ile razy Pan się z nimi spotykał?

Bodajże cztery razy w ciągu dwóch lat. W lutym 1964 r. porucznik zajmujący się moją sprawą napisał: „Biorąc pod uwagę trudności w nawiązaniu kontaktu, jak też wyraźną niechęć »Aktora« w utrzymywaniu kontaktu z SB, uważam, że dalsze próby nawiązania łączności były niecelowe. W tej sytuacji jedynym wyjściem jest eliminacja”. Może warto w obronie innych, których dotykają podobne, niesłuszne oskarżenia, opowiedzieć o jeszcze jednym przekłamaniu, jakie wytropiłem w dokumentach. Znalazłem tam informację, że unikam spotkań i nie odbieram listów z wezwaniami. To było kłamstwo, bo nigdy bym się nie odważył nie odebrać listu poleconego. Przypisali mi heroizm, do którego nie byłem gotów. Nie próbowałbym również uciekać przed nimi. Wiedziałem, że z ubecją trzeba ostrożnie, bo złamie każdego. To moje odkrycie w dokumentach pokazuje, że zapiski funkcjonariuszy SB często mijają się z prawdą.

Czy Pana rozmowy z cenzurą w PRL-u były w podobnym klimacie?

Generalnie w latach 70. ub. wieku, czyli w czasie schyłkowego PRL-u, cenzura była już często mało lojalna wobec władzy. Głównie dbała o własne bezpieczeństwo. Kiedy podpowiedziało się cenzorom, jak uzasadnić pozostawienie jakiejś sceny czy dialogu w filmie, często na to przystawali. Jednak trzeba było im w czymś ustąpić, żeby mieli dowód, że w tym starciu wygrali.

Jaki Pana film najbardziej na tym ucierpiał?

Dużo drobiazgów poleciało w „Barwach ochronnych”. Miałem wtedy rozmowę z wicepremierem Tejchmą, który odpowiadał za dopuszczenie tego filmu do produkcji. On też szukał sposobu, jak film obronić. W końcu stracił stanowisko wicepremiera. Odszedł po starciu z Łukaszewiczem, który był bliżej Gierka, a on był człowiekiem Gomułki.

Jego usunięcie było związane z popieraniem Pana filmów?

Zarzucono mu liberalizm. Między innymi także to, że dopuścił do produkcji filmy Wajdy i mój. Pozwolił też naszym filmom wejść na ekrany. Łukaszewicz, odpowiedzialny za propagandę, zakazał ich recenzji i reklamy. Przed premierą zrywano afisze, co szalenie zainteresowało przechodniów.

A inne Pana filmy?

Największe straty poniosłem przy „Iluminacji”, bo znikła jedna z płaszczyzn jej historii. W 1968 r. mój bohater idzie ze swoimi studentami na strajk, mimo iż żona go ostrzega, że wyleci za to z uczelni. Potem jest dziura w jego życiorysie. Ta scena i materiał dokumentalny ze strajków wyleciały. Nie zostały zaaprobowane na poziomie pana Szydlaka – sekretarza KC.

Został Pan wezwany na rozmowę?

Ponieważ Gierek zabiegał o to, żeby Polska sprawiała wrażenie kraju rządzonego w sposób światły, próbowali to załatwić ze mną na wysokim szczeblu perswazji. Usłyszałem, iż jeżeliby zostawili tę scenę, znaczyłoby to, że dopuszczają rewizję oceny wydarzeń marcowych. Odkryłem wtedy, że w mniemaniu władzy byłem jej głosem.

Co z tamtych czasów nie daje Panu spokoju?

Najbardziej ciąży mi na sumieniu milczenie. Używanie sztuczek – które nazywa się jezuickimi, pokrętnymi – stosowanych w konfrontacji z przewagą czy przemocą. Wyrzucam sobie, że nie podpisałem listu w sprawie Sacharowa, mimo że byłem z nim całym sercem, kiedy go zesłali do miejscowości Gorki, czyli Niżnego Nowogrodu. Po latach opowiedziałem mu to podczas spotkania w Moskwie, gdy był ważną postacią u boku Gorbaczowa, i otrzymałem od niego rozgrzeszenie. Dokonałem uniku, bo wiedziałem, że mieszanie się obywatela obcego kraju w sprawy Rosji jest traktowane jako naruszenie reguł funkcjonujących w bloku. Postawiłem sobie pytanie, czy chcę nadal robić filmy, czy przejść do opozycji politycznej. I wybrałem filmy które stały się fundamentem „szkoły moralnego niepokoju”.

Nie podpisałem też listu przeciwko wprowadzeniu do konstytucji paragrafu o wiecznej przyjaźni z ZSRR. Wezwano mnie wtedy do KC, bo szukano tych, którzy by ich poparli, ale powiedziałem, że uważam tę zmianę za niedopuszczalną. Natomiast wiedziałem, że podpisanie się pod listem zbiorowym z jakiegoś paragrafu uznawali za akt niepraworządny, dlatego napisałem własny list. Chciałem ratować swoje siedzenie, czyli możliwość pracy. To jest cena, którą się wtedy płaciło. Trzeba było być chytrym jak wąż, ale wąż nie jest ładnym zwierzęciem. Wolałbym się do niego nie upodabniać.

Jednak nie poszedł Pan na współpracę z UB, nie wstąpił do partii, nie zabiegał o talon na samochód. Co jeszcze mógł Pan zrobić?

Można wypominać wszystko, co się wtedy publicznie robiło. Np. udział w pochodzie pierwszomajowym. Byłem wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia Filmowców, ale tak mi się udawało, że partyjny przewodniczący Kawalerowicz chodził na pochody, a ja już nie musiałem. Gdyby on nie mógł pójść, to pewnie bym poszedł, bo uważałem, że taki jest interes naszego środowiska. Nie bywałem u ministrów na urodzinach i przyjęciach, starając się znaleźć wymówki. Wie pani, najwięcej niegodnych zachowań zdarzało się w sferze towarzyskiej. To były obgadywania innych ze świadomością, że partię to ucieszy. Mój przyjaciel Krzysztof Kieślowski powiedział, że komunizm umarł, ale jego duch żyje w naszych sercach. Niestety, widać to do dziś.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.