Wieża z kości poległych

Szymon Babuchowski

publikacja 11.06.2016 06:00

Tak naprawdę nie jest istotne, kto mówi – poeta użycza tylko swoich ust „wspólnemu językowi”, przemawia w imieniu ponadpokoleniowej wspólnoty. Taki wniosek nasuwa się po lekturze nowych wierszy Wojciecha Wencla.

Wojciech Wencel, 
Epigonia, 
Arcana, 
Kraków 2016, 
ss. 52. Wojciech Wencel, Epigonia, Arcana, Kraków 2016, ss. 52.

Epigon to – według „Słownika języka polskiego” – „bierny naśladowca wielkich poprzedników lub kontynuator nieaktualnych idei”. Trzeba przyznać, że Wojciech Wencel wykazał się sporą odwagą, decydując się na opatrzenie swojego najnowszego tomu wierszy tytułem „Epigonia”. Wracając z takim tytułem po sześcioletniej przerwie, wystawia się od razu na strzały tych krytyków, którzy już dawno chętnie wrzuciliby twórczość Wencla do muzeum literackich osobliwości. Dla nich te wiersze w najlepszym wypadku pachną naftaliną, w najgorszym – unosi się wokół nich trupi swąd. A jednak autor „Imago mundi” z jakąś dziwną przekorą nie chce z tej szufladki uciekać. Przeciwnie, prowokuje jeszcze bardziej:

{body:bbc}moja muza jest siostrą nicości mieszka w wieży z kości poległych{/body:bbc}

– pisze w tytułowym wierszu otwierającym najnowszy zbiór. Cóż to za mieszkanie i czego w nim szuka poeta?

Wspólny język

Sformułowanie „wieża z kości poległych” to bardzo nośna metafora, łącząca w sobie dwa obrazy biblijne. Znane z Litanii Loretańskiej słowa: „Wieżo z kości słoniowej”, odnoszące się do Maryi, wywodzą się z Pieśni nad Pieśniami i są tam synonimem czystości, szlachetności. Dziś używamy ich także w znaczeniu miejsca odosobnienia, kryjówki przed światem. Z kolei „kości poległych” przywodzą na myśl dolinę wyschłych kości, ożywionych przez Boga, gdy prorokował nad nimi Ezechiel. „Udzielę wam mego ducha po to, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego” – mówi Bóg do narodu wybranego w Księdze Ezechiela. „Wieża z kości poległych” nadaje zatem sens samotności poety, jego pozornemu zamknięciu wśród narodowych pamiątek, w niej bowiem oczekuje się na zmartwychwstanie narodu.

Takie spojrzenie nie jest oczywiście u Wojciecha Wencla niczym nowym. Można je było znaleźć już w poprzednim tomie „De profundis”, gdzie pisał: „Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy/ póki nasi starsi bracia wędrują do ziemi” – przez co został zresztą oskarżony przez niektórych komentatorów o „nekrofilski chory pasywizm”. Złośliwi krytycy nie zauważyli jednak, że tam właśnie, we wnętrzu ziemi, „tajemne biły źródła”, a polegli tworzyli podziemne (dosłownie i w przenośni) państwo. W „Epigonii” autor rozwija te wątki, kładąc jeszcze większy nacisk na dialog z tradycją literacką. W kolejnych wierszach pojawiają się: Norwid, Słowacki czy Lechoń, znajdziemy też nawiązania do poezji Mickiewicza.

{body:bbc}Później urodzony wciąż słyszę ich głosy szepczą krzyczą śpiewają we mnie dawni poeci jak gdyby nie zdążyli powiedzieć wszystkiego i jeszcze przez krótką chwilę chcieli pożyć {/body:bbc}

– mówi Wojciech Wencel. W takim ujęciu słowo „epigonia” nabierać zaczyna zupełnie nowego znaczenia, staje się wartością pozytywną. Jak pisał, również przywoływany w tomie przez poetę, Jarosław Marek Rymkiewicz, „nie ma idiomu poetyckiego czasu minionego i czasu teraźniejszego, bo jest jedno wielkie morze języka poetyckiego poza czasem”. Te słowa stały się mottem wiersza tytułowego.Bo tak naprawdę nie jest istotne, kto mówi – poeta użycza tylko swoich ust „wspólnemu językowi”, przemawia w imieniu ponadpokoleniowej wspólnoty.

Sakrament z wygasłych słów

Stąd zapewne wynikają te ciągłe próby dokopania się do rdzenia polszczyzny, stanowiącej odbicie ducha narodu. Polszczyzna i polskość splatają się tu w jedno, ponieważ bohaterowie narodu sami stają się „językiem”:

{body:bbc}oni tu wszyscy – jak zapomniana rota przysięgi pogruchotana składnia polskości Biblia wyklętych w Ezechielową dolinę kości strącona mowa hełmy jak słowa sprzączki jak słowa czaszki jak słowa. {/body:bbc}

W innym miejscu poeta powie o Lechoniu: „Zabrałeś mu Panie strofy kamienne/ a dałeś mu wiersze z ciała”. Słowo staje się ciałem – w najbardziej chyba poruszającym „Pamiętniku z Krakowskiego Przedmieścia” czytanie wierszy pod pomnikiem Mickiewicza sprawia, że historia ożywa na nowo. Obrazy współczesnej Warszawy, w której pamięć o ofiarach katastrofy smoleńskiej miesza się z cynizmem i obojętnością, przeplatają się z migawkami z powstań – warszawskiego i styczniowego. Na wszystko zaś nakłada się obraz Drogi Krzyżowej, zakończonej, rzecz jasna, zmartwychwstaniem.

Ta wielowymiarowość, wielogłosowość, przenikanie się obrazów pozornie należących do różnych porządków – jest wielkim atutem poezji Wojciecha Wencla. Wizyjność, niemal ekstatyczność, sprawia z kolei, że autor coraz częściej rezygnuje z regularnego rytmu, do którego przyzwyczaił nas w swoich wcześniejszych tomach. Kiedy trzeba, sięga też po środki bardziej ascetyczne, niemal minimalistyczne, jak choćby w wierszu poświęconym pamięci Ryszarda Siwca, który w 1968 r. dokonał samospalenia na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia:

{body:bbc}ojczyzna wsparta na słupach ognia trwa nieugaszona {/body:bbc}

{body:bbc}mnoży się. {/body:bbc}

Jest w tych wierszach sporo nadziei, a nawet pewności, że wyschłe kości kiedyś na nowo ożyją. Tę nadzieję autor daje nam zarówno na planie osobistym, jak i wspólnotowym. Pomaga wierzyć, że obumarłe ziarno przynosi plon:

{body:bbc}podobno nic im nie wyszło w życiu po bitwach gorycz po wierszach ból skąd w takim razie na moim języku słodki sakrament z wygasłych słów {/body:bbc}

– pyta poeta. Za sprawą nowych wierszy Wojciecha Wencla wygasłe słowa znów zyskały blask.