Aparat droższy od konia

Jan Hlebowicz

publikacja 11.07.2016 04:30

Walizki pełne ciężkiego sprzętu, trujące opary rtęci i jodu, skomplikowany system podpórek, długi czas naświetlania. Dawni mistrzowie fotografii za swoją pracę gotowi byli oddać... życie.

◄	Na takim sprzęcie pracowali pionierzy gdańskiej fotografii. Jan Hlebowicz ◄ Na takim sprzęcie pracowali pionierzy gdańskiej fotografii.

Dziś fotografem może być każdy. Wystarczy wyjąć telefon komórkowy z kieszeni, nacisnąć na ekran i... już. Potem tylko portal społecznościowy i nasze „foty” w ciągu kilku sekund dostępne są dla milionów ludzi na całym świecie. Wykonując te niezwykle proste czynności, raczej nie zdajemy sobie sprawy, że pierwsi fotografowie ryzykowali swoje majątki, reputację, zdrowie, a nawet życie, by zajmować się tym fachem. A zdjęcia, które robili, wymagały precyzji, rzemieślniczego kunsztu i często... anielskiej cierpliwości.

Pasja do starych fotografii

Mówi o nich jak o starych, dobrych znajomych. Zna losy ich rodzin, wie, gdzie mieściły się ich pracownie, potrafi rozróżnić styl ich prac. Louis Deplanque, Eduard Flottwell, Richard Gottheil, Rudolf Kuhn. Mógłby wymieniać jeszcze długo, bo lista jego „przyjaciół” liczy kilkadziesiąt nazwisk. Wszyscy dawno już nie żyją, ale pamięć o nich przetrwała. Dzięki Ireneuszowi Dunajskiemu, który od kilkunastu lat krok po kroku odtwarza ich losy.

– Marzę, aby życie i twórczość pionierów gdańskiej fotografii na stałe wpisała się w historię miasta. My, współcześni, wiele im zawdzięczamy – podkreśla. Z zawodu jest grafikiem komputerowym. Z pasji – kolekcjonerem dawnych fotografii. Za cel postawił sobie ocalenie bezcennych prac dawnych mistrzów, które w wyniku upływu czasu powoli odchodzą w zapomnienie. Trzy dni w tygodniu po 8 godzin dziennie pan Ireneusz spędza w bibliotece Polskiej Akademii Nauk. Jak sam przyznaje, początki nie były łatwe.

– Nie jestem naukowcem, więc płynne poruszanie się po archiwalnym labiryncie było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nie wiedziałem właściwie, gdzie i czego szukać. Przez pierwsze dni nie odnalazłem żadnych interesujących mnie informacji. Ale się nie poddałem. W końcu natrafiłem na gazetę z XIX-wiecznymi anonsami. To okazało się strzałem w dziesiątkę – opowiada.

W czytelni prosi o niemieckie dzienniki ukazujące się w Gdańsku w latach 1839–1867. Śledzi wszystkie ogłoszenia m.in. w „Danziger Intelligenzblatt” i „Danziger Dampfboot”. Poszukuje reklam ówczesnych fotografów. Spisuje nazwiska, adresy zakładów. – Gazety pełniły w tamtym czasie funkcję naszego Facebooka. Fotografowie pisali o tym, że np. danego dnia będą robić zdjęcia na cmentarzu, że otwierają nowe atelier lub że zakład będzie zamknięty – wyjaśnia.

Po powrocie do domu pan Ireneusz wpisuje zebrane dane w wyszukiwarkę internetową i rozpoczyna drugi etap kwerendy. Próbuje dotrzeć do właścicieli archiwalnych zdjęć. – Jedni biegają, inni namiętnie słuchają muzyki albo grają w szachy. Moją pasją jest dawna fotografia. Żona śmieje się ze mnie, że nawet mecz oglądam z laptopem na kolanach, wyszukując dzieł gdańskich mistrzów – mówi.

Fotografia szkodzi zdrowiu?

Sierpień 1839 r. Tego dnia w Paryżu odbyła się oficjalna prezentacja przełomowego dla świata wynalazku dagerotypii – procesu fotograficznego, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany był unikatowy obraz, zwany dagerotypem.

– Od tego momentu możemy mówić o początku praktycznej fotografii. Niecały miesiąc później pierwszy dagerotyp z widokiem Paryża trafił do Gdańska i został zaprezentowany mieszkańcom – mówi Katarzyna Kurkowska, historyk sztuki z Muzeum Historycznego Miasta Gdańska. Rozpoczęła się fotograficzna rewolucja. W Nowym Jorku, Londynie, Berlinie powstały pierwsze dagerotypowe pracownie. Gdańsk nie pozostał w tyle za światowymi trendami.

– Na początku 1840 r. dyrektor szkoły św. św. Piotra i Pawła zamówił pierwszy zestaw do dagerotypii. Złożyło się na niego 25 gdańskich kupców. Cena była astronomiczna. Aparat kosztował 85 talarów, podczas gdy rasowy koń w tamtych czasach miał wartość 65 talarów – zaznacza I. Dunajski. Trzy lata później w nadmotławskim mieście powstał pierwszy profesjonalny zakład dagerotypowy. Pojawili się ciekawscy klienci.

– Najpierw dagerotypista musiał przygotować miedzianą płytę, którą powlekał srebrem i polerował. Następnie srebro pokrywał oparami jodu. Powstały w wyniku tej reakcji jodek srebra był wrażliwy na światło. Tak przygotowaną płytkę fotograf wkładał do aparatu i naświetlał. Po zrobieniu zdjęcia wywoływał ją w oparach rtęci – tłumaczy złożony i żmudny proces I. Dunajski. Ze względu na trujące reakcje chemiczne robienie zdjęć wiązało się z dużym ryzykiem.

– Mówiąc wprost, fotografia była szkodliwa. Większość fotografów nie dożywała 55. roku życia. Wielu umierało w wieku 30, 40 lat – podkreśla I. Dunajski. Pionierzy fotografii, do niedawna prawnicy, graficy, lekarze, handlarze sztuki, złotnicy, nie tylko ryzykowali zdrowie, ale także reputację. – Próbowano robić z nich wariatów, a ich dzieła deprecjonować. Prym w szkalowaniu fotografów wiedli malarze, którzy w nowej technice upatrywali zagrożenie dla własnej pracy. Śmiano się z niedoróbek. Z zamkniętych oczu na zdjęciach, poruszonych postaci – opowiada I. Dunajski.

XIX-wieczna Lady Gaga i haluksy

Zrobienie fotografii okupione było wieloma wyrzeczeniami i wysiłkiem nie tylko fotografów, ale także modeli. Czas naświetlania był bardzo długi. Początkowo fotografowani musieli wytrzymać bez najmniejszego drgnienia przez kilka minut. Jak reagowali na obiektyw aparatu?

– Nie uśmiechali się, byli nieco przerażeni. Dłonie opierali sztywno o kolana. W pierwszych zakładach fotograficznych istniał cały system podpórek, pozwalających osobom fotografowanym ustać bez ruchu. Wszystko po to, by drżenie ręki nie utrudniało uzyskania ostrości – wyjaśnia K. Kurkowska.

W ciągu dnia fotograf był w stanie wykonać zaledwie... dwa zdjęcia. Samo wyłożenie ciężkiego sprzętu z kilku walizek i uruchomienie go zajmowało godziny. Z tych powodów fotografia początkowo była przeznaczona jedynie dla najbogatszych – gdańskich patrycjuszy, ówczesnych milionerów i... celebrytów. Do naszych czasów zachowało się zdjęcie eleganckiej, ubranej w krynolinę młodej kobiety. To Hortensja Schneider – najsławniejsza wówczas diwa operetkowa, która przyjechała na tournée z Paryża. Sfotografowali ją najprawdopodobniej bracia Dillerowie w zakładzie przy dzisiejszej ulicy Ogarnej.

– Schneider można porównać do dzisiejszej Lady Gagi. Była to gwiazda dużego formatu – mówi I. Dunajski. Zdarzały się także sesje sponsorowane. Tak było w przypadku gdańskiej „Pomarańczarki”. Na fotografii widać biedną handlarkę z ul. Piwnej. Do zakładu fotograficznego przyszła boso, z koszem produktów i chustą na głowie. Zdjęcie jest naturalistyczne. Ukazuje pooraną zmarszczkami twarz staruszki oraz stopy z wystającymi haluksami. – Za fotografię mógł zapłacić malarz lub jakiś badacz kulturowy. Wystarczyło mu jedno zdjęcie, żeby namalować obraz. Uboga kobieta mogła resztę odbitek zachować na pamiątkę – tłumaczy I. Dunajski.

Bitwa o gdańskie zabytki

Rozwój technik fotograficznych nabierał rozpędu. Pojawiła się kalotypia, czyli metoda negatywowa, a następnie techniki suchego i mokrego kolodionu. Ta ostatnia pozwalała na uzyskanie dowolnej liczby odbitek. Z każdym kolejnym rokiem powstawało coraz więcej zakładów. W 1863 r. w Gdańsku istniało ich aż 16. Niektóre utrzymywały się tylko kilka miesięcy.

– Praca fotografa była coraz mniej opłacalna. Fotografować można było tylko w świetle dziennym, czyli przez kilka godzin. Jeśli ktoś nie był artystą i nie miał wyrobionej marki, raczej nie mógł liczyć na zbyt wielu klientów i bankrutował – wyjaśnia I. Dunajski.

Większa konkurencja sprawiła, że ceny za usługę zaczęły spadać. Jeszcze w 1863 r. w zakładzie A. Ballersttäd za dwa talary otrzymywało się 6 portretów, a już w 1864 r. za tę samą cenę fotograf oferował ich 12. Obniżenie cen oznaczało, że na zdjęcie portretowe mogli pozwolić sobie nie tylko bogaci, ale też zwykli mieszczanie. Rozpoczęła się walka o klienta, którego próbowano przyciągnąć na wszelkie sposoby.

– Pojawiły się pierwsze wizytówki. Fotografowie zaczęli tworzyć coraz ciekawsze reklamy swoich atelier. Oferowali na przykład fotografowanie nagrobków, wystaw rolniczych czy właścicieli sklepów przed witrynami – opowiada I. Dunajski. Jednak dla pokolenia młodych fotografów bardziej od zysku liczyły się pasja i nietypowa misja, której się podjęli – ochrona gdańskich zabytków. W tym szczególnie zagrożonych zniszczeniem charakterystycznych przedproży na ul. Długiej.

– Ostatecznie usunięto je pod pretekstem poszerzenia ulicy i stworzenia miejsca dla pieszych – mówi K. Kurkowska. – W rzeczywistości chodziło o dogodzenie ówczesnych deweloperom – uzupełnia I. Dunajski. – Fotografowie pokazywali taki Gdańsk, jaki najbardziej im się podobał, z piękną, historyczną architekturą. Prezentowali najważniejsze zabytki miasta, świadczące o jego potędze i unikalności. Wiedzieli, że być może nie wszystkie uda im się uratować od zniszczenia, ale chcieli zachować je w pamięci, dla przyszłych pokoleń gdańszczan – podkreśla K. Kurkowska. Zapewne nie przypuszczali, że 80 lat później Gdańsk w wyniku II wojny światowej stanie się ruiną, a ich zdjęcia posłużą do odbudowy miasta w kształcie, jaki dzisiaj znamy.

Jedyna taka w Polsce

Więcej informacji na wystawie „Pionierzy gdańskiej fotografii”. Unikatową w skali kraju ekspozycję oglądać można do 2 października w Sali Morskiej Ratusza Głównego Miasta Gdańska, codziennie od wtorku do niedzieli. Na wystawie dostępne są książki autorstwa Ireneusza Dunajskiego: „Fotografia w Gdańsku 1839–1862” oraz „Fotografia w Gdańsku 1863–1867”.