Plotkowanie na ekranie

Agata Puścikowska

publikacja 15.07.2016 04:30

A tak naprawdę – przez media społecznościowe, portale, kolorowe gazetki. Plotka z ławeczki przed domem przeniosła się do wielkiego świata...

Plotkowanie na ekranie canstockphoto

Kiedyś jedna pani – drugiej pani. Albo panu – pan. Obecnie mała plotka przeniosła się do wielkiego świata, gdzie ma wielkie pole rażenia. A o ile chyba każdy wie (w teorii): zwyczajna, „mówiona” plotka niszczy i jest etycznie naganna, to jednak nie mamy oporów, by czytać przeróżne „newsy” o gwiazdach, prywatnym życiu polityków czy celebrytów. Czytamy, kupujemy, komentujemy, przekazujemy dalej.

Papież Franciszek wielokrotnie mówił o plotce m.in. tak: „Plotka to po prostu obdzieranie ze skóry, wyrządzanie komuś krzywdy. To tak, jakby się chciało umniejszyć drugą osobę. To jest jak zabić brata”. Czy „zabijają brata” również ci, którzy piszą w plotkarskich portalach? A może raczej czytający?

Pro publico bono?

Redaktor Grzegorz Jankowski przez 11 lat był naczelnym „Faktu”. Po odejściu napisał (tak ciekawą, jak wstrząsającą) książkę pt. „Fakt. Tak było naprawdę”. Opisuje w niej kulisy działania władzy, zachowania polityków. Z książki wyłania się dość przygnębiający obraz polskiej sceny politycznej czy kulturalnej. Po co książka powstała? Czy jako rodzaj rozliczenia redaktora z przeszłością w tabloidzie? – Nic podobnego! Napisałem, bo moje doświadczenie złożyło się na ciekawą historię, która zapewne zainteresuje wielu ludzi – mówi Jankowski. – Mają prawo ją poznać.

W tabloidzie, w czasie pracy Jankowskiego, często pojawiały się pikantne szczegóły z życia polityków i gwiazd. – Nie działo się to wbrew ich woli. Dzwoniliśmy, pytaliśmy. Jedni chcieli z nami rozmawiać, inni nie. Nie interesowaliśmy się tymi ludźmi ze względu na wrodzone wścibstwo, lecz dlatego, że osoby publiczne są obiektem zainteresowań. Zwykli ludzie wzorują się na nich – twierdzi Jankowski. – Podstawową misją gazety było więc pokazanie, jak żyją naprawdę politycy, tak by zwykli ludzie mieli świadomość, komu oddają swój głos, kto rządzi Polską. Należy zawsze patrzeć politykom na ręce.

A gwiazdy? Krajem raczej nie rządzą – Są osobami publicznymi, wypowiadają się nierzadko na tematy światopoglądowe, mają dostęp do mediów, a ludzie ich słuchają. Moja gazeta oddała głos zwykłym ludziom, którzy razem z nami mówili „sprawdzam”, gdy np. pokazywaliśmy, jak osoby publiczne mijają się w deklarowanych i realizowanych wartościach.

Czy dziennikarze preparowali, tworzyli nieprawdziwe informacje? – Jeśli gwiazdy czy politycy twierdzą, że kłamaliśmy – mogą iść do sądu. Dlaczego zazwyczaj tego nie robią? Zapewniam, że w mojej gazecie nie tworzono plotek i nieprawdy. Logicznie pomyślmy: gdybyśmy te newsy tworzyli, nie wychodzilibyśmy z procesów. To się nie opłaca – mówi. Dodaje, że od czasu do czasu wpuszczali do gazety „element humorystyczny” w postaci np. historii o wielorybie płynącym w górę Wisły. – Ale czytelnik odróżnia przecież żart od fałszu! – uważa. Czy aby na pewno?

Gazetowy zawrót głowy

Pani Magda (imię zmienione) obecnie pracuje w dużej firmie, na poważnym stanowisku. Kilka lat temu współpracowała z jednym z tzw. kolorowych pism, opisującym życie gwiazd. – Być może w „Fakcie” pisano samą prawdę i tylko prawdę. U nas nie. Szczególnie w sezonie ogórkowym – opowiada. – Naczelny stwierdzał: „trzeba coś tworzyć, bo nic ciekawego nie ma”. Więc się tworzyło. Oczywiście wymyślona (w całości lub części) plotka była tak skonstruowana, żeby koszty ewentualnego procesu i ugody nie przewyższały zysków ze sprzedaży. Te „newsy” to z reguły nie był wielki kaliber, nie ryzykowano rozbiciem redakcji, ale też – „szlachetnie” – doszczętnie nie niszczono opisywanej osoby. Pisano choćby, że ktoś się z kimś spotyka i wrzucano zdjęcie Iksińskiego z Igrekowską (choćby takie z przypadkowego spotkania), pisano, że ktoś w ciążę zaszedł (po 9 miesiącach okazywało się to nieprawdą). Opisywana osoba albo wzruszała ramionami, przyzwyczajona do podobnych sytuacji, albo dzwoniła wściekła i groziła sądem. Albo też. było jej to na rękę. – W trzecim przypadku byli to celebryci na początku kariery, którzy wyznawali zasadę, że „najważniejsze, by pisali i nazwiska nie pomylili”.

Małgorzata Ostrowska-Królikowska, aktorka, mówi wprost: – Doświadczyłam nierzetelności prasy kolorowej. Nie rozumiem, dlaczego komuś może zależeć, by być w ten sposób opisanym. Nie rozumiem też tzw. ustawek, gdy celebryta godzi się na zdjęcia lub „przypadkowe” spotkania z tabloidami. Przyzwalając raz na takie zachowanie, podejmuje się decyzję o konkretnym traktowaniu na lata. Ja akurat skutecznie walczyłam w sądzie o swoje dobre imię, gdy wypisywali na mój temat nieprawdę.

W podobnym tonie mówi dziennikarka i prezenterka TVP Anna Popek, zaznaczając, że prasie kolorowej i portalom plotkarskim, by stworzyć nieprawdziwą i chwytliwą narrację, czasem wystarczy jedno zdjęcie – Jakiś czas temu ukazało się moje zdjęcie z prezesem TVP Jackiem Kurskim. Efekt? Mój wizerunek lubianej dziennikarki telewizji śniadaniowej runął. Ludzie plotkowali: „kim ona jest dla niego”, „jak się ustawiła” itd. Niewiarygodne, ile można „nadbudować” i jak łatwo skrzywdzić. Nagle wielu kompletnie nieznanych ludzi zaczęło okazywać mi niechęć. Wiedzieli o mnie „wszystko”: jaka jestem, co myślę, z kim trzymam. I oczywiście jakie są moje poglądy. Zdjęcie obiegło wszystkie portale, a ja stałam się „chłopcem do bicia”. Niewyobrażalnie przykre.

Co z tym robić? – Tak naprawdę niewiele można. Ludzie kochają ocenianie, wchodzenie do cudzego życia z butami, dostrzegają drzazgę w oku sąsiada, a nie widzą belki we własnym. Myślę, że każdy odbiorca mediów, a szczególnie tabloidów, kolorowych pism i portali plotkarskich, powinien traktować je krytycznie, obserwować świat i wyciągać samodzielnie wnioski. A przede wszystkim warto pamiętać, że „słowo wylatuje z ust ptakiem, a wraca kamieniem”. Jeśli dziś, jutro mówimy o kimś źle, karmimy się „newsami” o znanych ludziach, rozsiewamy ploty, to prędzej czy później zostaniemy potraktowani podobnie.

Uwaga, rodzina!

Posłanka Jolanta Szczypińska była wielokrotnie opisywana przez tzw. kolorową prasę. – Często spotykam się ze zdaniem, że skoro polityk jest osobą publiczną, wszystko, co go dotyczy, powinno być znane opinii publicznej. Otóż nie wszystko. Granicą są sytuacje intymne, takie jak choroba czy rodzina. Byłam po wypadku samochodowym, leżałam w szpitalu, a przy drzwiach warowali paparazzi. Czy zdjęcie połamanej Szczypińskiej czemuś społecznie służy? – pyta retorycznie posłanka. Wspomina też, że jej (nieżyjąca już) mama bardzo przeżywała wszystko, co o córce wypisywały media. W większości były to historie wyssane z palca lub zmanipulowane. – Jednego dnia rozmawiałam z dziennikarzem o treści konkretnej ustawy, a drugiego dnia czytałam kompletnie co innego. Ingerowano w moje życie prywatne tak mocno, że były próby wejścia do mojego mieszkania. Wtedy moja mama była już ciężko chora. Zadzwoniłam w końcu do naczelnego, by prosić (!), żeby odpuścili. Odpuścili – opowiada.

Dlaczego nie zdecydowała się na proces? – Wielokrotnie o tym myślałam. Ale prawnicy mówią, że takie sprawy ciągną się bardzo długo, a koszty są ogromne. Nie mam na to czasu i sił. Teraz po prostu nie jestem już ufna, z niektórymi gazetami w ogóle nie rozmawiam. Taka gorzka nauka „realiów” medialnych.

Szczypińska dodaje, że jeśli polityk w sprawach np. moralnych mówi jedno, a żyje zupełnie inaczej, to rzeczywiście trzeba pokazać to opinii publicznej. – Jeśli popełniłabym przestępstwo, media muszą o tym pisać. Ale szkalowanie, niszczenie, deptanie spokoju najbliższej rodziny? Czemu to służy? – mówi.

Maria Stachurska, filmowiec, jest od 28 lat mamą Anny. A od kilku lat „teściową Lewego”. – Gdy Ania wyszła za mąż za Roberta i stała się panią Lewandowską, media i mnie zaczęły traktować jak osobę publiczną. Zdarzało się, że pod domem siedzieli paparazzi czy próbowano podsłuchiwać moja rozmowę ze znajomą. A przecież moje życie się nie zmieniło – śmieje się pani Maria. Staram się chronić prywatność. Obecnie, żeby się nie denerwować, nie zaglądam do pism plotkarskich. Czasem jednak sprawdzam, co w prasie kolorowej piszą o Ani. Parę razy miałam ochotę zadzwonić do naczelnego, gdy przeczytałam coś wyjątkowo perfidnego i nieprawdziwego. Chciałam zapytać o rzetelność dziennikarską. Może naiwnie ufam, że ci ludzie mają jakieś zasady i sumienie.

Co komu wolno

Naprawdę nie warto? Nie ma sposobu, by ograniczyć negatywny wpływ „plotkowania na dużym ekranie”? Medioznawczyni z UW dr Katarzyna Gajlewicz-Korab mówi, że główną funkcją opisywanych „newsów” jest funkcja komercyjna, zarabianie pieniędzy. – A ponieważ sprzedają się świetnie, raczej nie znikną z przestrzeni medialnej. Tym bardziej że ciekawość jest naszą cechą narodową i lubujemy się w ocenianiu, śledzeniu czyjegoś życia. Moim zdaniem też środowisko dziennikarzy jest słabo wyedukowane etycznie. Warto więc to zmieniać. Bywa, że dopiero po jakimś czasie dociera do żurnalistów smutna prawda, że złe słowa potrafią ranić gorzej niż przemoc fizyczna.

Ksiądz Grzegorz Michalczyk jest warszawskim duszpasterzem środowisk twórczych. – Jeśli ktoś jest osobą znaną, to zwykle liczy się z tym, że sława wywołuje większe zainteresowanie. Jednak każdy człowiek ma prawo do szacunku i sfery absolutnie prywatnej – twierdzi. – Przekaz nie może być nierzetelny, zawierać nadinterpretacji, elementów kłamstwa. Jeśli konkretny tekst jest pisany tyko po to, by się świetnie sprzedał, by „klikalność” w internecie była duża, można założyć głęboką nieuczciwość piszącego. Oraz często krzywdę osoby opisywanej.

Ksiądz Michalczyk zwraca też uwagę, że jeśli będą osoby, które chcą czytać i kupować – segment brukowców, portali plotkarskich będzie się rozwijał. Bo to odbiorca kreuje popyt na konkretne treści...