publikacja 20.09.2016 06:00
Przy akompaniamencie gorzkiego śmiechu obserwujemy, jak oszukać sumienie.
Andrzej Karolak /Foto Gość
Każdy z 56 dramatów rodzinnych Levina ma w sobie akcenty mistyczne.
Hanoch Levin znów trafia na polskie sceny, tym razem dzięki spektaklowi „Ceremonie zimowe”, pierwszej w sezonie premierze Teatru WARSsawy. I jak zwykle wydobywa z codzienności absurd czy paradoksy. Temat z pozoru banalny: ślub Welwecji, na który piecze się już 800 kurczaków.
Mama Welwecji czekała na tę uroczystość „od urodzenia” i nagle wszystkie te marzenia zdają się lec w gruzach. A zaczyna się od nocnego pukania do drzwi Laczka, syna ciotki Alte Bobiczkowej. Mama Welwecji domyśla się słusznie, że właśnie ciotka Bobiczkowa zmarła. Ceremonia pogrzebowa odbędzie się jutro o czwartej. Co więc ze ślubem? Jeśli nie otworzy się drzwi, ciotka Bobiczkowa nie umrze i wszystko pozostanie po staremu. Jak mówi reżyser spektaklu, Adam Sajnuk, to przykład walki postu z karnawałem. Więc jest i straszno, i śmieszno. Zaczyna się desperacka ucieczka przed Laczkiem. Najpierw na plażę, potem w… Himalaje. Scenografia Katarzyny Adamczyk z wywieszonymi na elewacji domu sprzętami: taboretem, kołem rowerowym, zegarem, osadza w realności absurdalne, a przecież dramatyczne wydarzenia. Aktorzy grają wyśmienicie, jakby byli stworzeni do tego półrealnego świata. Matka Welwecji, Izabella Dąbrowska, z temperamentem i rozpaczą kieruje całą akcją. Sekundują jej przyszła teściowa (Anna Moskal), mąż (Maciej Wierzbicki) i domorosły filozof, profesor Kipernej (Rafał Rutkowski). W roli Laczka występuje Adam Krawczuk (bo przecież trzon stanowi zespół Montowni). Zdaniem Rafała Rutkowskiego ta sztuka jest arcypolska. Każdy z bohaterów wprowadza w życie maksymę: „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Nic więc dziwnego, że autorowi ten świat się nie podoba. Za to publiczność szczerze się zaśmiewa. Choć jest to śmiech niekiedy gorzki.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.