Wieczność w pieluchach

GN 52/2016 |

publikacja 22.12.2016 00:00

O schodzeniu się na wilię, wzajemnym ucieraniu się i zdumieniu Bożym Narodzeniem opowiada Ernest Bryll.

Wieczność w pieluchach

Szymon Babuchowski: Boże Narodzenie przewija się w Twoich wierszach od samego początku. Masz teorię, dlaczego tak się dzieje?

Ernest Bryll: Sam się nad tym zastanawiam. Najprostsze wytłumaczenie, powiedziałbym: sielskie, jest takie, że wychowałem się w środowisku, w którym organizowało się grupę kolędniczą. Jako mały chłopiec nosiłem gwiazdę z kolędnikami. To było wydarzenie kulturalne, ale krył się za nim pewien rodzaj myślenia metafizycznego. Drugie wytłumaczenie jest takie, że zawsze – najpierw prymitywnie, a potem coraz głębiej – zastanawiałem się nad tym, o co chodzi w tym święcie. Wyraźnie widać, jak to się u mnie w poezji zmienia: od podejścia „folklorystycznego” do pytań o to, co najistotniejsze.

Co Cię w tym święcie najbardziej fascynuje?

W innych religiach monoteistycznych jest prosta relacja: tu jest Bóg, a tu człowiek. Na przykład w judaizmie, z którego przecież się wywodzimy, bezpośredni kontakt człowieka z Bogiem jest niemożliwy, groźny, dla człowieka zabójczy. Dlatego dokonuje się przez krzak gorejący albo przez aniołów. Nie można spojrzeć Bogu w twarz. Natomiast chrześcijaństwo jest religią oksymoronu, czyli niemożliwości, łączenia sprzeczności. Bóg naprawdę narodził się jako człowiek. Kiedy patrzę na historię wczesnego chrześcijaństwa, zauważam, że wielu teologów nie mogło sobie z tym dać rady. Narodzenie bardzo uwierało pierwszych myślicieli Kościoła. Pojawiały się nawet wołania o to, żeby wyrzucić Ewangelię Łukaszową, no bo jak to: Bóg sika w pieluchy? Zresztą to samo odnosiło się do Jego śmierci: że naprawdę Go nie bolało, że nie umarł. Albo odwrotnie: że nie był tym wielkim Bogiem, tylko jakimś posłańcem.

Dostępne jest 16% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.