publikacja 04.05.2017 00:00
Roman Dzioboń wynajduje stare drzewa, które mierzone w pierśnicy mają w obwodzie nawet pięć metrów. – Przecież nie będę żył sto lat. Ale drzewa to kilkusetletni świadkowie – mówi. Sam jest świadkiem. Rozrysował swoje drzewo genealogiczne, którego historia zaczyna się około 1650 roku.
henryk przondziono /foto gość
Roman Dzioboń z Nowego Targu, dentysta, poeta, przyjaciel ks. Tischnera.
Znajdowanie korzeni rodziny zajęło mu ostatnie dwa lata. Wyrastający z gałęzi poniżej tej z jego zdjęciem i po bokach już nie żyją. Pra, pradziadkowie, rodzice, żona, pięć starszych sióstr. – Wszystkie pochowałem, ostatnią w styczniu tego roku – opowiada. Za to nad jego głową bujnie rozmnożyły się nowe konary – córka Ela, syn Wojciech i ich rodziny z dziećmi. – Prawnuków mam czworo, jeden jest w drodze – mówi. Z żoną wychowali też przybraną córkę Ewę, którą traktowali jak rodzoną. – Mój najkrótszy życiorys: urodziłem się i umrę – wybucha śmiechem.
– A między jednym a drugim pisał pan w swoich wierszach o Bogu i się z Nim wadził. Skąd się to wadzenie wzięło? – pytam.
– Mój przyjaciel, ks. prof. Tischner, czytał moje wypociny i kiedyś powiedział: „Co tak słodko piszesz o Panu Bogu? Może lepiej, jakbyś się z Nim trochę powadził?”. „Nieroz miołem do Boga pretensje, że nie naleje rozumu do łba tym, którzy mają go trochę przymało” – przyznałem. I do dziś się z Nim wadzę.
Nie mówi, że jest stary, ale w wieku refleksyjnym. – Bo żyje się nie po to, żeby żyć, ale po to, żeby być. Ostatnio tak sobie myślę, że dobrze, że coś po mnie zostanie. Tak też nakierowuję swoje dzieci i wnuki, mówię im: „Po wos też coś musi zostać. Przynajmniej dobre imię”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.