publikacja 01.06.2017 00:00
Sztokholm, gdzie żył i umarł Tomas Tranströmer, laureat literackiego Nobla, wznosi się na skale. Rozmowa z jego żoną Monicą też. Tą skałą jest jej miłość do męża i jego wierszy.
HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ
Medal noblowski, który Tomas Tranströmer dostał w 2011 r.
Nie ukrywa wzruszenia, kiedy pokazuje nam noblowski medal, który mąż dostał w 2011 r. – Uwielbiam wiersze Tomasa i wiem, że na niego zasłużył – mówi. Przywołuje też moment z 1990 r., kiedy po udarze uczył się pisać lewą, sprawną ręką: – Nie wiedziałam, jak ukryć wzruszenie, widząc, z jakim trudem stawia literę za literą. Jak 6-letni chłopczyk, któremu w końcu wychodzą jakieś bazgroły. Miał wtedy 59 lat i duży dorobek. Męczył się, a ja widziałam, że to tylko dwa, trzy zdania. Bałam się, czy mają jakiś sens, ale podczas lektury okazywało się, że to bardzo dobrze zapisane błyski, niesamowite olśnienia.
Te małe momenty były prawdziwym cudem w ich życiu. – Bez słów nie można kłamać – mówi Monica, przypominając o próbie prawdy, jaką przeszedł ich związek, kiedy Tomas przestał mówić. Pisząc wiersz „7 marca 1979”, jakby przeczuwał czekające go milczenie: „Dość mając wszystkich, którzy przychodzą ze słowami,/ ze słowami, ale nie mówiąc nic,/ wyjechałem na zaśnieżoną wyspę./ Pustkowie nie zna słów./ Niezapisane stronice ciągną się na wszystkie strony!/ Natrafiam na ślady sarnich kopytek w śniegu./ Mowa, choć żadnych słów” (tłum. Czesław Miłosz).
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.