Dajcie mi skrzydła

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 14.08.2017 05:30

– Nie mam wystarczająco dużo wyobraźni, żeby zobaczyć Boga, dlatego Go nie maluję – mówi Andrzej Strumiłło, malarz, rzeźbiarz, grafik, projektant, pisarz i poeta. – Nie wiem, jak jest zbudowane Jego oko. Czy obraz, jaki widzi, jest taki jak nasz?

Na ziemi, na której dziś znajduje się dom i gospodarstwo Andrzeja Strumiłły, kiedyś była osada Jaćwingów. ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Na ziemi, na której dziś znajduje się dom i gospodarstwo Andrzeja Strumiłły, kiedyś była osada Jaćwingów.

Sowa widzi inaczej, nietoperz słyszy inne dźwięki niż my, pies wywęszy co innego niż człowiek, ale jak odbiera nas Pan Bóg? – zamyśla się. – Dla mnie wizualna sztuka sakralna to podanie ręki oglądającemu, gdy chce znaleźć do Niego drogę. Dzieła sztuki nie da się zaprogramować, powstaje jak naturalny wybuch, szczelina w egzystencji, przez którą wydostaje się coś wewnętrznego. To świadectwo naszego życia duchowego.

W październiku tego roku Andrzej Strumiłło skończy 90 lat. Niedawno opatrzył ostatnim podpisem cykl obrazów „Lot”, który można oglądać w Synagodze Białej w Sejnach. – Może drzemie w nas jakiś ptasi gen, bo człowiek od zawsze tęsknił za lotem – zastanawia się. – Jest w Biblii taki fragment: „Dajcie mi skrzydła, ulecę, odpocznę”. Od młodości śniłem, że latam. Startowałem ze szczytu katedr, wysokich jak Notre Dame. Po drodze traciłem zapach kadzideł, dźwięk muzyki organowej, dzwoneczków, aż w wielkiej ciszy rozlegały się chóry anielskie. To był znak, że zbliżam się do Nowego Jeruzalem. Prowadzą do niego bramy z pereł, a przy każdej stoi anioł z mieczem ognistym. Już miałem prosić o ich otwarcie, kiedy rozległ się głos: „Wracaj, jeszcze nie czas”. W moim śnie wezwał mnie głos Stwórcy, który panuje nad naszym przeznaczeniem.

Jest pewien, że jego przeznaczeniem było zamieszkanie w Maćkowej Rudzie, niedaleko Sejn. Po nieskończonej ilości lotów w różne strony świata wybrał ją na swój dom. – Podobno wszystko jest zapisane w księdze życia, nasze spotkanie też – mówi. – Oczywiście mamy wolną wolę, która daje możliwość budowy własnej osobowości przez wybory między dobrem a złem, choć jednocześnie często nas gubi.

Po przeszło dwudziestu latach okazuje się, że dobrze wybrał, osiadając tutaj. Nie przez przypadek w województwie podlaskim, gdzie mieszka, 2017 r. ogłoszono rokiem Andrzeja Strumiłły. Tak się złożyło, że ostatnio w ramach jego świętowania prawie codziennie brał udział w otwarciu nowej wystawy i spotkaniu autorskim. – Uczy Pan ludzi mądrości? – pytam. – Już nie mam czasu, żeby być profesorem, nie mogę podać ręki wszystkim – zamyśla się.

Kotwica

Z tęsknoty za dzieciństwem i młodością przeżytymi na ziemi wileńskiej i nowogródzkiej wybrał Maćkową Rudę nad Czarną Hańczą. – To jedyna rzeka w Polsce, która wpada do Niemna – mówi. – Dla mnie ma to znaczenie symboliczne. Wszystkie rzeki mojej młodości były córami Niemna. Łowiłem w nich kiełbie i chciałem to powtórzyć, ale wciąż brakowało mi czasu. Z żoną Danusią rzuciliśmy Nowy Jork dla Maćkowej Rudy, choć miałem propozycję przedłużenia kontraktu i po pięciu latach emeryturę. Prowadziłem tam pracownię graficzną przy sekretariacie ONZ, zajmując się wydawnictwami i wystawami. Wykonałem ponad 3600 zamówień dla różnych organizacji afiliowanych przy ONZ. Mogłem mieszkać w Stanach, Meksyku albo na Riwierze Francuskiej, ale powiedziałem sobie: „Finisz życiowy się zbliża, mam już 59 lat, nie znam dnia ani godziny”. Chciałem przejść na emeryturę w domu, który odpowiada mojemu pojęciu szczęścia. Moja bardzo wierna żona Danusia, jako oddany i przywiązany towarzysz życia, zaakceptowała to. Nad drzwiami wisi jej obraz z kwiatami, bo ona również malowała. Kiedy patrzę z perspektywy lat, to widzę, że miałem szczęście. Mając 20 lat i będąc studentem ASP, poznałem swoją przyszłą żonę, która była ze mną w jednej pracowni malarskiej. Udało nam się przeżyć razem ponad sześćdziesiąt lat. Ciekawe, że na początku zaplanowaliśmy, że skończymy studia, będziemy mieć dwoje dzieci, i to wszystko nam się udało. Żona rzadko malowała, zajmowała się dziećmi, domem, była moją prawą ręką, doradcą i pełnomocnikiem. To, że pojechałem do Ameryki, to jej zasługa, bo mimo wszystkich trudności powtarzała: „Starajmy się, to szansa”. Wcześniej też wiele podróżowałem po świecie, projektując bardzo dużo wystaw dla Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Bez względu na warunki polityczne trzeba było nasze polskie towary reklamować za granicą. Mojej żony nie ciągnęło na wieś, bo nie lubiła zanurzać rąk w ziemi. Ale wszędzie mi towarzyszyła, więc przyjechała i tu, gdzie sprowadził mnie romantyczny egoizm.

Podkreśla, że jego główny zawód to malarstwo i sztuka wizualna, ale nie może się oprzeć pokusie i wyraża pewne przeżycia słowem: – Wydałem kilka tomów poezji, ostatnio „Sto”. Składa się na niego sto szkiców do obrazów z cyklu „Lot” połączonych z poetyckimi notatkami. Na obrazach pokazuję figurę ludzką bez wyraźnych cech rasowych, epokowych, klasowych. Człowieka uniwersalnego, czasem manekina, symbol istoty ludzkiej ze skrzydłami. Stwórca przyprawił sześć skrzydeł cherubinom. Złe duchy obdarzył skrzydłami oślizłymi, nietoperzymi. Skrzydła mają Atena, Dedal i Ikar, erosy. One mogą być różowe, pierzaste, pulchne, stalowe, ale też kamienne, a wtedy trzeba mieć dużo wyobraźni, by na nich ulecieć. Bywają balastem, ale i kotwicą.

Myślę, że skrzydła, na których przyleciał w to miejsce, były mocną kotwicą.

Wschód

– Dzieła sztuki nie da się zaprogramować – mówi artysta.   ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ – Dzieła sztuki nie da się zaprogramować – mówi artysta.
Przyszedł na świat w Wilnie, w klinice uniwersyteckiej za kościołem św. św. Piotra i Pawła na Antokolu. – Mieszkaliśmy na ul. Polowej, koło cmentarza – wspomina. – Mój ojciec Rafał urodził się w Mińsku, babcia w Witebsku, moja mama Kazimiera na północnej Wileńszczyźnie. Zaścianek jej ojca – Sudaty pod Święcianami – graniczył z majątkiem Piłsudskich. Mój stryjek był zasłużonym księdzem, który w 1941 został zastrzelony na progu swojej parafii w Swojatyczach koło Baranowicz. Kiedy przyjeżdżałem do Wilna, brał mnie za ucho i prowadził do kościoła św. św. Piotra i Pawła, żebym służył do Mszy. Jeszcze w czasie wojny uciekliśmy do Polski, bo w 1944 aresztowali ojca i bałem się, że mnie czeka to samo. Zamknęli go w więzieniu w Nowogródku, a stamtąd wysłali na ciężkie roboty w głąb ZSRR. Z więzienia przesłał matce gryps: „Uciekaj z dziećmi do Polski, niech się uczą”. Starała się zrealizować ten testament. Będąc mu wiernym, w 1945 wróciłem do ojczyzny, choć miałem tylko brudną chusteczkę do nosa w kieszeni. Po mojej matce został mi modlitewnik wydany w 1857 r. w Wilnie. Modlili się na nim powstańcy styczniowi, ona, a teraz czytam go ja.

Od zawsze czuł się obywatelem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. – Lepiej się czuję na wschodzie niż na zachodzie naszej ojczyzny – przyznaje. – Nasz ostatni zryw niepodległościowy, powstanie styczniowe, miał miejsce właśnie na wschodzie kraju. Kresy Wschodnie były granicą między katolicyzmem a prawosławiem, koncepcją łacińską a bizantyjską. To, co się tutaj działo, potwierdza moją tezę, że w miejscu konfrontacji między narodami, cywilizacjami, koncepcjami życia pojawiają się najciekawsze zjawiska. Cena patriotyzmu, którą na Kresach płaciła Polska, jest ogromna, dlatego Polak stąd był bardziej zahartowany. Tutejszy żywioł polski stanowiła szlachta kierująca się poczuciem wartości i honoru. Niech mi pani powie, dlaczego Piłsudski na obronę Warszawy w bitwie pod Radzyminem w roku 1920 postawił dywizję litewsko-białoruską? – zawiesza pytanie i przyznaje, że mu żal, iż Polska dzisiejsza nie jest już tą, w której się urodził. – Już nigdy nie wrócimy do dawnej romantycznej ojczyzny.

Atena zdecydowanym, głośnym szczekaniem przerywa naszą rozmowę. – Co chce nam powiedzieć? – pytam. – Zaprasza na herbatę – odpowiada gospodarz. – Znalazłem ją między wsiami Nowinka i Ateny, dlatego tak się nazywa. Przez te 11 lat zdążyła posiwieć jej morda.

Wychodzimy ze stojącej obok domu imponującej galerii, w której znajduje się też pracownia artysty. Często odbywają się tu koncerty, recitale, wystawy poplenerowe zapraszanych przez niego gości. – Sztukę robi się dla siebie, ale i dla bliźnich – mówi. – Człowiek opowiada innym o sobie albo o siłach najwyższych, żeby się doskonalili, uszlachetniali. Kiedy artyści mówią, że im wszystko wolno, to wyraz ich anarchii i skrajnego subiektywizmu. W ten sposób odrzucają obowiązek wobec bliźniego, z którym trzeba się liczyć. W życiu najważniejsza jest przyjaźń z ludźmi, służenie im. Wzajemny kontakt z człowiekiem ze wsi, z Nowego Jorku czy z Wietnamu.

Misterium

Wchodzimy do drewnianego domu, w którym nawet szczeliny między deskami w podłodze są dziełem sztuki. – Kiedy go kupiłem, to był mały domek, sięgający do progu tego pokoju – oprowadza nas. – Przedłużyłem go, wyciągnąłem, przebudowałem piece. Według własnego projektu zbudowałem wozownie, stajnie, galerię sztuki i wszystko otoczyłem murami z kamieni. Każdy kamień ściągnięty z pól przeszedł przez moje ręce. Ten, leżący przy wejściu, waży 20 ton. Jak ma się ziemię, to trzeba ją uprawiać i szanować, dlatego sam posadziłem wszystkie drzewa. Dąb przy wejściu ma 33 lata, orzech też, tak samo kalifornijskie choiny. Jeszcze do niedawna w moim ogrodzie rosło 15 gatunków pomidorów. Bardzo chciałem mieć zwierzęta, ale nie trzodę chlewną, dlatego przed dwudziestu kilku laty zająłem się hodowlą koni arabskich z bardzo dobrych rodzin. Ich praprababcią była klacz, którą hrabia Dzieduszycki przywiózł w 1845 z Arabii. Zawsze z największą przyjemnością witałem narodziny każdego źrebięcia. Właśnie tydzień temu urodziło się młode – opowiada.

Ziemia pod jego gospodarstwem została uznana za punkt archeologiczny. – Kiedy kopaliśmy fundamenty albo gdy robiłem grządki, znajdowałem a to grot, a to skorupy ceramiki, ślady obróbki krzemienia z okresu neolitu. Tam, gdzie widać wał z ustawionych przeze mnie kamieni, była osada Jaćwingów. Pierwsi polscy osadnicy przyszli na ten teren w XVI wieku i wytapiali rudę darniową. Wieś przez Jana Kazimierza dostała patent dla Macieja Milewskiego i stąd wzięła się jej nazwa – Maćkowa Ruda. Mieszkała w niej drobna szlachta podlaska, dlatego wszyscy moi sąsiedzi, choć o tym nie wiedzą, są herbowi – opowiada. Do naszej rozmowy dołącza córka Anna, jak wszyscy Strumiłłowie – artystka malarka. – Moja nieoceniona córka przez wiele lat mieszkała w Ameryce, ostatnio przyjeżdża tu na lato, a zimą wraca do Kalifornii – przedstawia ją. – Syn doszlusował do nas i dla niego wybudowałem drugi dom.

W tym pięknym obejściu nie doświadczali tylko szczęśliwych chwil. – Moja żona dwadzieścia lat przed śmiercią przeżyła ciężką katastrofę – opowiada. – Jej auto wpadło pod pociąg – przeciągnął je 150 metrów. Wydostali ją z bagażnika dosłownie w częściach. Potem były operacje, szpitale, gorsety, rehabilitacja, ale już nie wróciła do pełnej sprawności. Przez ostatnie dwa lata prawie nie miałem z nią kontaktu. Trzeba było ją karmić, walczyć z odleżynami, dbać o czystość. Łączyły mnie z nią wielka przyjaźń i solidarność, dlatego, jak mogłem, starałem się, żeby jej ulżyć. Kiedy odeszła po kilku latach walki, poczułem pustkę. Z czasem wydawało mi się, że może potrafię ułożyć przyjaźń z innymi paniami, które pojawiały się w moim życiu. Próbowałem, ale się nie udało, bo historia się nie powtarza. Zrozumiałem, że wystarczy jedno wielkie, pełne uczucie, które wypełniało moje życie, dało nam potomstwo, pozwoliło nam spędzić razem najlepsze lata. Stale przyjmowałem gości, bo uczymy się od siebie wzajemnie. Każde miejsce ma ślad zostawiony przez ludzi. Zawsze mile witałem Czesława Miłosza. Siadywał na tym krześle pod palmami wileńskimi. Przy mnie powierzył dworek w Krasnogrudzie Krzysiowi Czyżewskiemu.

Kiedy przywiózł mi swoje tłumaczenia Psalmów i Apokalipsy, natychmiast ruszyłem do malowania tych wielkich cyklów. Powstało 18 obrazów do Psalmów i 12 do Apokalipsy. Trudno mi powiedzieć: „Wierzę niezłomnie, ostatecznie”. Zawsze wtedy pojawia się moment wahania, niewiary, krytycyzmu.

– Jak się Pan modli? – pytam.

– W milczeniu, skupieniu, bo uważam, że żadne ludzkie słowo nie znajduje się w słowniku Boskim. Przecież Bóg nie jest Polakiem ani Niemcem. Nikt z nas nie wie, w jakim języku odbędzie się sąd ostateczny. Czy będziemy mieć tłumacza, czy nie. Modląc się, rozpatruję wielkie misterium życia. Zastanawiam się, komu służymy, dokąd zmierzamy, jaki jest sens naszej obecności, jak powinniśmy postępować. A tego nie da się ogarnąć słowami. •

TAGI: