Odkrycie z byfyja

Przemysław Kucharczak

publikacja 23.01.2018 04:45

30 listów z Wehrmachtu, napisanych po śląsku do rodziców przez 20-letniego żołnierza, znalazł pasjonat z Rybnika, który odnawiał stary mebel. Okazało się, że autor tych listów żyje.

Józef Kanafek, a za nim (od lewej): syn Piotr, żona Marta i Adam Pietryga. Przemysław Kucharczak /foto gość Józef Kanafek, a za nim (od lewej): syn Piotr, żona Marta i Adam Pietryga.

Ma 93 lata i mieszka w Mszanie. Jego listy z wojny są fascynujące: napisane piękną śląszczyzną, zabawne i... odważne. Odwiedziliśmy go.

Kochani łojcowie!

Staromodny, wysoki byfyj, czyli kredens, stał przez ostatnie lata w opuszczonym domu w Rybniku. Za jego renowację wziął się pan Roman, pasjonat śląskiej kultury, który odnowił już wiele starych mebli. Zwykle takich, które poprzedni właściciele chcieli wyrzucić. W tym byfyju pan Roman znalazł coś niezwykłego: około 30 listów. Były sprytnie ukryte: przymocowane od spodu do szuflady. Każdy z nich był opatrzony pieczątką „Feldpost” – czyli poczta polowa – i zaadresowany na nazwisko Kanafek w Mszanie w powiecie rybnickim.

Pan Roman zaniósł to wyjątkowe znalezisko koledze, Adamowi Pietrydze z Rybnika-Chwałowic. – Ty już z tego zrobisz dobry użytek – powiedział. Pan Adam, dyżurny ruchu elektrociepłowni Chwałowice i Jankowice, ma przy domu prywatny skansen. Wypieka w nim chleb według starych receptur – na przykład w czasie lekcji dla przedszkolaków. Kolekcjonuje też przedmioty związane ze śląską tradycją. Adam Pietryga wyciągnął pierwszy list i przeczytał: „Kochani Łojcowie! Dziśo idymy przed dochtora (...). Tak my tu dobrze przyjechali bo my jechali stym cugiem comy z Rybnika wjeszczali to my jechali asz na miejsce”. Pan Adam zerknął na datę: list został wysłany 2 marca 1944 r. z Brandenburga. Czytał dalej: „Tak śe tukej momy dobrze ale śe tam mamo nie starejśe bo chneda przyjada dodom. (...). Jo tu mom dużo znajomych z Jastrzebia Rybnika my tu som fszyjscy w jednej kasernie jesze my niesom przebleczoni jeszcze we sfoich lontach [ubraniach – przyp. P.K.]. Tak tu więcyj niema nic. Zostańcie z Bogiem. Asz do widzynia. Józef”. A więc miał przed sobą list Ślązaka, świeżo wcielonego do Wehrmachtu wraz z innymi śląskimi chłopakami!

Adam Pietryga odcyfrowywał kolejne listy, zapisane ołówkiem kopiowym na pożółkłych kartkach. Nie ulegało wątpliwości, że chłopak, który jest ich autorem, miał wiarę w Boga i... poczucie humoru. 16 kwietnia 1944 r. relacjonował, że w wojsku zachowuje się tak, jak mu mama i tata doradzili: „jo dycko łostatni to mie przezywajom du ferfluchte aszlok a mie to ani wrzyci nie szczybie belle mi jest dobrze”. Dowództwo Wehrmachtu tolerowało pisanie listów po polsku tylko przez żołnierzy z terenów wcielonych do Rzeszy, którzy nie znali niemieckiego. Mieli prawo do korespondencji – żeby żołnierz miał wysokie morale.

Na źymi pisać

Są i listy z frontu w północnej Francji. 15 czerwca 1944 r. Józef napisał: „Kochani łojcowie ale śe niegorszcie rze wom tak brzytko pisza bo tu nima stoła ani stołka yno tak na źymi wom to pisza bo wiycie że w leśe nima nic yno trzeba na źymi pisać”. W następnych zdaniach znajdują się rzeczy, które absolutnie nie powinny przejść przez wojskową cenzurę. Gdyby jakiś Niemiec się zorientował, los Józefa byłby marny. Dla ostrożności Ślązak wykropkował tylko część słowa „Anglicy”, żeby cenzor nie zwrócił na niego uwagi przy przeglądaniu: „A wiycie rze tu zlontowali angli.. teras śe już niestarejcie bo śe to chneda skoniczy”. Młody Ślązak relacjonuje, że Niemcy „zrobiyli na nich agryf”, czyli atak, „ale to nic niepomogło yno idom dali”. I mocne słowa: „fszystko się podd... a jeszcze możno sjadom kam idzi, za mieśonc to już byda wdoma napewno. Teras my tu se bokry budujemy do spanio z drzewa” – napisał. I dodał, że „jak przydzie wieczor to nieidzie usnoci”. Dlaczego nie można usnąć? Bo aż ziemia się trzęsie, „co tak jeżczom na tysionce”. Można się domyślić, że nad głowami Józefa i innych chłopaków w mundurach Wehrmachtu sunęły z ogłuszającym, basowym hukiem tysiące alianckich samolotów, lecących z dywanowymi nalotami w głąb III Rzeszy.

To mój tata

Adam Pietryga oderwał się od tej pasjonującej lektury z myślą, że być może w Mszanie żyją dzieci autora. – Mój dziadek zginął w 1939 r., rozstrzelany przez Niemców w Radzionkowie. Pomyślałem, że gdyby ktoś mi dał listy dziadka, zrobiłby mi wielką przyjemność. Postanowiłem więc odszukać krewnych Józefa Kanafka – wspomina. Poszukiwania trwały długo, bo rodzina Kanafków nie mieszkała już pod adresem z czasów wojny. Po wielu miesiącach, dzięki pomocy Ośrodka Kultury z Mszany, Adam zdobył trzy telefony.

– Pod dwoma pierwszymi numerami nikt nic nie wiedział. Wykręcam trzeci numer telefonu i znowu słyszę: „Ni, to nas raczej nie dotyczy... Ale poczekej pan, bo mąż przyszedł”. Opowiadam od początku o panu Józefie i nagle słyszę w słuchawce: „To jest mój tata”. Adam Pietryga powiedział, że chce przekazać listy synowi pana Józefa. Na to usłyszał w słuchawce: „Ale tata żyje!”.

Zaskoczony pan Adam pojechał do Mszany. Józef Kanafek, wysoki, szczupły mężczyzna, okazał się otwarty i sympatyczny. – Pan Józef mnie pyta: „Coś to przyniós, synek?”. Ja na to: „Przyniósżech listy, coście pisali bez wojna”. Pan Józef je bierze, czyta i płacze – wspomina Adam Pietryga. Na koniec pan Józef skomentował: „Synek, jako tyś mi niespodzianka zrobił przed śmiercią!”. – My przy tym stole wszyscy płakali – wspomina pan Adam.

Bomby i grzyby

Listy, napisane przez młodego Józefa, zaczynają się od pozdrowień imieniem Jezus. Wzruszające jest, jak chłopak prosi mamę i tatę, żeby mu nie przysyłali więcej paczek, ale sami sobie kupili coś do jedzenia. Argumentuje, że paczki mogą nie dojść, bo koleje są już „sczaskane” przez naloty. Przekonuje, że on ma w wojsku aż za dużo kiełbasy i słoniny. „Dziśo my dostali taki obiot że go nieszło zjeści na roz i pudink. (...) Jo nie wiym czego śe chycić” – twierdzi. W zapale uspokajania rodziców chyba jednak przesadził, bo nie uwierzyli. W następnym liście chłopak przekomarzał się z nimi: „Piszecie mie rze jo was cygania że jo tu niedostoł masła krynci śpyrki. (...) Abo mi tam wieżycie abo ni to mie to jest jedno bo gdo nie wieży nie będzie zbawiony. Tak wom nie mam co pisaci”.

Z tych listów wynika, że chłopak jak najbardziej miał „co pisaci”, tylko nie chciał rodziców martwić. 16 lipca 1944 r. wymsknęło mu się takie zdanie o rzeczywistości na froncie: „Diśaj jest niedziela i to mamy pierfsza niedziela wolna za 6 tygodni i dziśaj tożem spał sebleczony i ze szczewikami sebutymi bo tak przes tyn coły czas my leżeli ze fszystkiem obleczony i obuty”. Sześć tygodni – czyli dokładnie od 6 czerwca, gdy w Normandii wylądowali alianci. A wojna i niebezpieczeństwa? Józef też wspomina je mimochodem. 21 lipca 1944 r. napisał o swojej ulubionej modlitwie do Pana Jezusa, którą wypowiadał rano i przed zaśnięciem. I w kontekście tej modlitwy pada od niechcenia jedno, jedyne zdanie o piekle, jakie szleje wokół tego 20-latka: „Jo śe też niczego nie boja bomby lecom a jo nigdzi nie uciekom”. A potem, jakby nigdy nic: „Grzyby tu już rosnom dziśaj żem gotował grzyby”.

Maryjasz po pijo

Józef Kanafek przyjął nas w Mszanie bardzo serdecznie. Jest po dziewięćdziesiątce, więc z wojny już niewiele pamięta. Na szczęście wcześniej opowiadał trochę dzieciom. – Pytałem, czy kogoś zastrzelił, ale o tym nie chciał mówić – wspomina jego syn, Piotr Kanafek. Adam Pietryga zapamiętał, że trzy lata temu, kiedy zawiózł do Mszany te listy, pan Józef wspominał moment wcielenia do Wehrmachtu. – Młodzi Ślązacy byli tym tak poirytowani, że przed odjazdem z nerwów zniszczyli lampy na dworcu w Rybniku – mówi. Synowi pan Józef opowiedział wcześniej, jak w końcu lata 1944 r. szczęśliwie trafił do szpitala wojskowego w Belgii z powodu... wrzodów. Później, w czasie ewakuacji, szpitalny konwój został zaatakowany przez alianckie lotnictwo. Ślązak widział, jak nadlatują samoloty, siekąc z działek i karabinów maszynowych. – Tata wspominał, że jak te „fligry jechały”, panował jeden wielki huk. Pięć minut i było po wszystkim. Na drodze zostali ludzie we krwi, leżały urwane nogi. Tata uciekł z jednym kolegą. Dotarli do jakiegoś gospodarstwa i ukrywali się w nim aż do nadejścia aliantów. Stały tam krowy, więc sami doili sobie mleko – mówi Piotr Kanafek. Po wojnie kolega, z którym pan Józef uciekał, Niemiec z Lubeki, namawiał go do pozostania na Zachodzie. – Ale tata nie chciał. Ciągnęło go do mamy i ciągnęło go do Polski – mówi pan Piotr. A żona pana Józefa, pani Marta, dodaje: – Śniego to jest czysty Polok.

Po wojnie Józefowi Kanafkowi urodziło się dwóch synów i dwie córki. Wybudował dwa domy. Pracował jako kowal i sygnalista szybowy w kopalni Moszczenica. Był wielkim przeciwnikiem komunizmu. – Słuchał Wolnej Europy i powtarzał nam: „Nie słuchejcie, co w szkołach godajom, oni cyganiom” – wspomina jego syn Piotr. Do dzisiaj pan Józef codziennie się modli i śpiewa Matce Bożej. Jak stary byfyj trafił do Rybnika, nie wiadomo. Może zniknął z domu rodziców Józefa w Mszanie, gdy nowi właściciele, niespokrewnieni z Kanafkami, wymieniali meble?

Przed odjazdem przeglądamy ostatnie z listów pana Józefa, te ze szpitalnej sali. Jest tu nawet odważne, kąśliwe zdanie o Hitlerze. Ślązak przezornie nie użył nazwiska Führera, żeby nie zwrócić uwagi cenzora przeglądającego list. 19 września 1944 r. napisał: „kochani Rodzice, bes radijo tu głosi do łostatnigo chłopa bydzie wojowoł a ci co sam leżom to śe śniego wyśmioli”. I cudowny list z 29 września 1944 r., też napisany w „lazarecie”: „My tu idymy spaci o jedynostej a nikiedy o dwanostej tak tu błoznujom a momy tu takiego Maryjasza szpyrytus pije jak szwester przydzie ze żprycami szpyrytusym pomaże a potym bodzie to łon gipko i stej flaszki uleje a jak pondzie to se po pijo. Zostanicie Zbogiem”.