W arabskim Luwrze

Szymon Babuchowski

Gość Niedzielny 06/2018 |

publikacja 08.02.2018 00:00

To tu ma trafić „Zbawiciel świata” Leonarda da Vinci, najdrożej sprzedany obraz w historii. Odwiedziliśmy Luwr w Abu Zabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Madonna z Dzieciątkiem (ok. 1480-85), Giovanni Bellini. Henryk Przondziono /Foto Gość Madonna z Dzieciątkiem (ok. 1480-85), Giovanni Bellini.

Słońce mocno praży w plecy, choć to przecież środek zimy. Nie chcę wiedzieć, co tu się dzieje latem, kiedy temperatura osiąga nawet 50 stopni. Jesteśmy w Abu Zabi, na wyspie Saadiyat, co znaczy tyle co „wyspa szczęścia”. Nazwa na razie trochę na wyrost, bo centrum miasta, wwiercającego się w niebo coraz bardziej wymyślnymi kształtami wieżowców, urywa się chwilę wcześniej, na brzegu wyspy Abu Zabi. Natomiast na Saadiyat jest jeszcze dużo pustej przestrzeni, która dopiero zaczyna być zagospodarowywana. Ma tu powstać supernowoczesna dzielnica kulturalna z ośmioma muzeami, która wydobędzie Abu Zabi z cienia innego miasta Emiratów, olśniewającego przepychem i architekturą wystrzeloną w kosmos – Dubaju. W nowej dzielnicy znajdzie się m.in. filia nowojorskiego Muzeum Guggenheima, Muzeum Narodowe im. Szejka Zaida i Muzeum Morskie, ukazujące historię Zatoki Perskiej. Ale na razie na Saadiyat jest tylko… Luwr. Bagatela! Za samo wykorzystanie nazwy francuskiego muzeum Emiraty zapłaciły 525 milionów dolarów. Użyczenie ekspertów kosztowało kolejnych 750 milionów, a wypożyczenie dzieł sztuki – 500 milionów. Czy nowo otwarta placówka warta była takich pieniędzy? Aby się przekonać, zajrzyjmy do środka.

Uniwersalny gest miłości

Biały gmach, zaprojektowany przez słynnego francuskiego architekta Jeana Nouvela, unosi się nad turkusową wodą, a jego kopuła przypomina pancerz gigantycznego żółwia. Do wejścia zmierzają zarówno arabskie rodziny w galabijach i hidżabach, jak i bladzi Europejczycy w dżinsach, bluzach i czapkach z daszkiem. – Dziennie odwiedza nas około pięciu tysięcy osób, choć w rekordowy dzień mieliśmy nawet dwanaście tysięcy gości – uśmiecha się bileterka.

Mimo tych tłumów kolejka przemieszcza się bardzo sprawnie i chwilę później jesteśmy w muzealnym westybulu. Już pierwszy rzut oka na prezentowane tu eksponaty pozwala zrozumieć ideę, która towarzyszyła twórcom głównej wystawy. Przybliża nas też do odpowiedzi na pytanie, które całkiem niedawno nurtowało dziennikarzy z całego świata: jak to możliwe, że „Zbawiciel świata” Leonarda da Vinci, dzieło z ewidentnie chrześcijańskim przesłaniem, będzie wystawiane w samym sercu muzułmańskiego kraju?

Przyglądam się pierwszej z brzegu gablocie. Pod hasłem „Macierzyństwo” umieszczono tu trzy figurki pochodzące z różnych czasów i kultur. Stosunkowo nowa, bo dziewiętnastowieczna rzeźba z Kongo sąsiaduje z egipskim eksponatem, który pochodzić może nawet z VIII wieku przed Chrystusem, i z XIII-wiecznym, przywiezionym z Francji wyobrażeniem Maryi z Dzieciątkiem. Komentarz na tabliczce nie koncentruje się bynajmniej na religijnych konotacjach. „Na czym polega tajemnica uniwersalnego gestu miłości matki do dziecka?” – pytają nas autorzy wystawy.

Podobnie jest w sąsiednich gablotach, gdzie twórcy ekspozycji zestawiają ze sobą różne sposoby przechowywania szczątków zmarłych albo zastanawiają się, dlaczego w odmiennych, niewpływających na siebie kulturach wymyślono podobne naczynia do nalewania wody.

Co za piękność!

Szukanie tego, co uniwersalne, po części tłumaczy więc (wcale nie małą!) obecność w arabskim Luwrze chrześcijańskich dzieł. W takim – stricte edukacyjnym – kontekście trudno ją przecież traktować jako próbę „nawracania muzułmanów”. Choć pewnie w bardziej ortodoksyjnie muzułmańskim kraju, np. w sąsiedniej Arabii Saudyjskiej, nawet taka forma prezentacji byłaby niemożliwa. W stosunkowo „liberalnych” Emiratach nie jest to problem.

Jednak nie jest bynajmniej tak, że twórcy wystawy całkowicie abstrahują od religijnego wymiaru dzieł. Bowiem po wprowadzeniu, które czeka nas w hali wejściowej, następuje wystawa właściwa, która okazuje się fascynującą wędrówką przez historię ludzkości. I tu na klucz tematyczny, czyli zestawianie dzieł o podobnej funkcji powstałych w różnych kulturach, nakłada się już inny klucz – chronologiczny. Wędrujemy od pierwotnych wspólnot plemiennych, przez pierwsze wielkie potęgi, jak Egipt czy Babilon, przez imperia greckie i rzymskie (jednocześnie podglądając, co w tym samym czasie działo się w Azji), by wreszcie dojść do sali poświęconej „religiom uniwersalnym”, czyli buddyzmowi, chrześcijaństwu oraz islamowi. Na tablicy czytamy, że te religie „dzieliły z judaizmem ideę monoteizmu”, co w przypadku buddyzmu jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjne.

Mimo podobnych kiksów sama ekspozycja okazuje się bardzo ciekawa. W sali przykuwa uwagę zwłaszcza normandzka rzeźba Maryi z Dzieciątkiem, datowana na ok. 1500 r. – What a belle! (Co za piękność!) – wykrzykuje młoda Chinka na jej widok. Za chwilę przy figurze o delikatnych rysach przystaje z zainteresowaniem muzułmanka w hidżabie. Dodajmy, że w tej samej gablotce, opatrzonej wspólnym tytułem „Twarze boskości”, znajdują się stronice Koranu i rzeźba bodhisattwy. Czy więc arabski Luwr zrównuje ze sobą wszystkie religie? Raczej trudno przypisać twórcom muzeum takie intencje, zwłaszcza że na jego terenie znajduje się muzułmański pokój modlitw, a żadne inne wyznanie nie ma tutaj swojej kaplicy. Ale ten uniwersalny wymiar wystawy w islamskim kraju wydaje się czymś pozytywnym – sygnałem, że różne religie mogą tu współistnieć pokojowo.

Leonardo i Jaś Fasola

Równie interesujące okazują się kolejne sale Luwru. Podziwiamy rozkwit handlu, dowiadujemy się, jak świat zmienił się przez wielkie podróże i odkrycia matematyczne, poznajemy życie na XVII-wiecznych dworach i smakujemy owoce XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej. Im bliżej jesteśmy współczesności, tym większą rolę w prezentowaniu danych zagadnień odgrywa malarstwo. A dzieł najwyższej klasy jest tu całkiem sporo. Największy tłum otacza „La Belle Ferronière” – wypożyczony z francuskiego Luwru obraz Leonarda da Vinci, ale znajdziemy tu też np. XV-wieczny wizerunek Madonny z Dzieciątkiem autorstwa Giovanniego Belliniego, a także dzieła van Gogha, Gauguina, Picassa czy Miró. Niejeden zwiedzający uśmiecha się, widząc na ścianie arabskiego Luwru obraz Jamesa McNeila Whistlera „Aranżacja szarości i czerni nr 1”, znany też pod potoczną nazwą „Matka Whistlera”. To ten sam portret, który w filmie „Jaś Fasola: Nadciąga totalny kataklizm” został nieopatrznie „poprawiony” przez głównego bohatera.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że na tle dawnych arcydzieł współczesność prezentuje się w muzeum dość ubogo. Rzeźby zbudowane ze starych rowerów czy garnków albo cykl fotografii Zhanga Huana „Drzewo genealogiczne”, przedstawiający – dość makabryczną – historię tatuowania twarzy, która z jasnej staje się całkowicie czarna – oczywiście intrygują, ale jeśli sztuka ma być zwierciadłem epoki, trzeba to chyba potraktować jako sygnał, że ludzkość zmierza w dziwnym kierunku.

Ci, którzy odwiedzą arabski Luwr z rodzinami, mogą po tej ostatniej dawce ekstrawagancji odetchnąć w Muzeum Dziecięcym i budować obrazy z magnetycznych puzzli albo uczyć się wraz z pociechami mieszania kolorów, nakładając na siebie świetlne plamy. Kto ma jeszcze siłę, może też obejrzeć wystawy czasowe. Jedna z nich dotyczy obecnie historii francuskiego Luwru.

Kulturalna ofensywa

Niektórzy twierdzą, że Luwr w Abu Zabi da się przejść w osiem minut. Być może to prawda: w porównaniu z francuskim muzeum, gdzie prezentowanych jest ok. 35 tys. dzieł, a w zbiorach znajduje się ponad 380 tys., tutejsze 600 eksponatów faktycznie wydaje się liczbą malutką. Ale wyścig po tak pięknie zaprojektowanych przestrzeniach wypełnionych arcydziełami to jednak pomyłka. Zresztą możliwość robienia zdjęć w środku sprawia, że prawie nikt nie ma ochoty się ścigać.

My po kilku godzinach uważnego zwiedzania wychodzimy na światło dzienne, dozowane przez skorupę żółwia, pod którą się teraz znajdujemy. Pancerz jest ażurowy, a jego warstwy nakładają się na siebie, tworząc fantastyczną grę świateł. Świetny pomysł, by jeszcze choć na chwilę zatrzymać odwiedzających. Ludzie spacerują po wielkim placu pod kopułą, przysiadają na schodach, robią zdjęcia. Za turkusową wodą, po której podpływają pod muzeum motorówki, majaczą wieżowce i dźwigi. Widać, że miasto rozrasta się w tę stronę. Oprócz licznych placówek kulturalnych na Saadiyat będą plaże, luksusowe hotele, dzielnice mieszkalne. Określenie „wyspa szczęścia” nabierze wtedy nowego wymiaru.

Inwestycja w kulturę i turystykę to bardzo przemyślany ruch ze strony władz, które wiedzą, że ropa naftowa kiedyś się tu skończy. Dlatego Zjednoczone Emiraty Arabskie starają się o status kulturalnej stolicy Półwyspu Arabskiego. Do niedawna większe szanse na to miano miał Katar, z którym Emiraty zerwały stosunki dyplomatyczne za „wspieranie, finansowanie i udzielanie schronienia terrorystom islamskim”. Teraz na pozycję lidera wychodzi kraj ze stolicą w Abu Zabi i wszystko wskazuje na to, że to dopiero początek kulturalnej ofensywy. •

Więcej zdjęć w galerii na stronie www.gosc.pl

Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.