Oskar i pani Róża

Eric-Emmanuel Schmitt

publikacja 11.08.2006 10:13

Czy w ciągu dwunastu dni można poznać smak życia i odkryć jego najgłębszy sens? Dziesięcioletni Oskar nie wierzył, że to możliwe, aż do spotkania z tajemniczą panią Różą...

Oskar i pani Róża Oskar i Pani Róża

Szanowny Panie Boże,

Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu.

Uprzedzam Cię od razu: nienawidzę pisać. Muszę mieć naprawdę jakiś ważny powód. Bo pisanie to bzdura, odchyłka, bezsens, jajo. To lipa. W sam raz dla dorosłych.

Mam to udowodnić? Proszę, weź choćby początek mojego listu: "Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam, bo jak dotąd, z powodu nauki, nie miałem czasu". No więc równie dobrze mógłbym napisać: "Nazywają mnie Jajogłowym, wyglądam na siedem lat, mieszkam w szpitalu z powodu mojego raka i nigdy się do Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, że istniejesz".

Tylko że jeśli tak napiszę, to dupa blada, w ogóle się mną nie zainteresujesz. A ja chcę, żebyś się zainteresował.

A najlepiej byłoby, gdybyś znalazł czas, żeby oddać mi dwie lub trzy przysługi.

Wytłumaczę Ci, o co chodzi.

Szpital to cholernie sympatyczne miejsce: pełno tu uśmiechniętych dorosłych, którzy głośno mówią, jest też mnóstwo zabawek i panie wolontariuszki, które chcą się bawić z dziećmi, i są koledzy, na których zawsze można liczyć, tacy jak Bekon, Einstein czy Pop Corn, jednym słowem, szpital to sama radość, jeżeli jest się mile widzianym pacjentem.

Ja przestałem być mile widziany. Od czasu przeszczepu szpiku czuję, że nie jestem mile widziany. Kiedy doktor Düsseldorf bada mnie rano, nie ma już do mnie serca, rozczarowuję go. Patrzy na mnie bez słowa, jakbym popełnił jakiś błąd. A przecież tak się starałem w czasie operacji. Byłem grzeczny, dałem się uśpić, nie krzyczałem, kiedy mnie bolało, łykałem wszystkie lekarstwa. Bywają dni, kiedy mam ochotę go objechać, powiedzieć mu, że może to on, doktor Düsseldorf, ze swoimi czarnymi brwiami, po prostu schrzanił operację. Ale nic z tego. Ma taką nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Düsseldorf milczy ze swoją zmartwioną miną, tym bardziej ja czuję się winny. Zrozumiałem już, że stałem się złym pacjentem, pacjentem, który podważa wiarę w nieograniczone możliwości medycyny.

Myśli lekarza są zaraźliwie. Teraz już wszyscy na naszym piętrze: pielęgniarki, praktykanci i sprzątaczki patrzą na mnie tak samo. Martwią się, kiedy jestem w dobrym humorze; zmuszają się do śmiechu, kiedy powiem jakiś dowcip. Nie chichramy się już jak dawniej.

Tylko ciocia Róża się nie zmieniła. Moim zdaniem, za stara jest na to, żeby się zmieniać. Poza tym jest za bardzo ciocią Różą. Cioci Róży nie muszę Ci, Panie Boże, przedstawiać, to Twoja stara kumpelka, to ona kazała mi do Ciebie napisać. Problem tylko w tym, że jestem jedynym, który nazywa ją ciocią Różą. Musisz więc postarać się zrozumieć, o kim mówię: ze wszystkich pań w różowych fartuchach, które przychodzą z zewnątrz, żeby spędzać czas z chorymi dziećmi, ona jest najstarsza.

- Ile masz lat, ciociu Różo?

- Potrafisz zapamiętać trzynastocyfrową liczbę, Oskarku?

- Och! Chyba przesadzasz!

- Nie. Lepiej, żeby nie wiedziano tu, ile mam lat, bo wyrzucą mnie i więcej się nie zobaczymy.

- Dlaczego?

- Jestem tu nielegalnie. Jest pewna granica wieku, żeby być wolontariuszką. A ja ją dawno przekroczyłam.

- Jesteś przeterminowana?

- Tak.

- Jak jogurt?

- Ćśś!

- Dobrze! Nikomu nie powiem.

Była cholernie odważna, że wyznała mi swój sekret. Ale dobrze trafiła. Nie pisnę słowa, chociaż dziwię się, że przy tych wszystkich zmarszczkach, które jak promienie słońca okalają jej oczy, nikt się jeszcze nie domyślił.

Innym razem poznałem jej kolejny sekret i teraz już, Panie Boże, na pewno skojarzysz, o kogo chodzi.

Spacerowaliśmy po szpitalnym parku i nagle wdepnęła w kupę.

- Cholera!

- Ciociu, brzydko się wyrażasz!

- Odczep się, szczeniaku, mówię, jak mi się podoba.

- Och, ciociu Różo.

- I rusz tyłek. To jest, kurde, spacer, a nie wyścigi ślimaków.

Kiedy siedliśmy na ławce, żeby zjeść cukierka, spy-tałem:

- Dlaczego tak brzydko mówisz?

- Skrzywienie zawodowe, Oskarku. W moim zawodzie nie miałam żadnych szans, jeśli nie używałam mocnych słów.

- A jaki był twój zawód?

- Nie uwierzysz, jeśli ci powiem...

- Przysięgam ci, że uwierzę.

- Byłam zapaśniczką.

- Bujasz!

- Byłam zapaśniczką! Nazywano mnie Dusicielką z Langwedocji.

Od tej pory, kiedy dopada mnie chandra i kiedy jest pewna, że nikt nas nie może usłyszeć, ciocia Róża opowiada mi o swoich walkach: Dusicielka z Langwedocji przeciw Rzeźniczce z Limousin, o tym, jak przez dwadzieścia lat zmagała się z Diaboliką Sinclair, Holenderką, która miała piersi jak pociski, a przede wszystkim o spotkaniu w turnieju o puchar świata z Ullą Ullą, zwaną Suką z Hamburga, której nikomu nie udało się pobić, nawet Stalowym Udom, wielkiej mistrzyni cioci Róży z czasów, kiedy była zapaśniczką. Te wszystkie opowieści wprawiają mnie w rozmarzenie, wyobrażam sobie moją znajomą, drobną, trochę trzęsącą się staruszkę w różowym fartuchu na ringu, jak rozkłada na cztery łopatki olbrzymki w obcisłych trykotach. Wydaje mi się, że to ja. Staję się najsilniejszy. Mszczę się.

No więc, Panie Boże, jeżeli przy tych wskazówkach - ciocia Róża alias Dusicielka z Langwedocji - nie będziesz wiedział, kto to jest ciocia Róża, to lepiej przestań być Bogiem i idź na emeryturę. Myślę, że wyraziłem się jasno.

Wracam do swoich spraw.

(...)

... Atmosfera coraz bardziej się psuje. Rozmawiałem o tym z moim kolegą Bekonem. Tak naprawdę to on nie nazywa się Bekon, tylko Yves, ale my nazwaliśmy go Bekonem, bo to bardziej do niego pasuje, dlatego że jest poparzony

- Bekon, mam wrażenie, że lekarze przestali mnie lubić, załamuję ich.

- Coś ty, Jajogłowy! Lekarze są nie do zdarcia. Zawsze maja pełno pomysłów na operacje, które można ci zrobić. Policzyłem, mnie obiecali co najmniej sześć

- Może ich inspirujesz.

- Najwyraźniej.

- Ale dlaczego nie powiedzą mi po prostu, że umrę?

Wtedy Bekon zareagował jak wszyscy w szpitalu: ogłuchł. Jeśli w szpitalu powiecie coś o umieraniu, nikt nie słyszy. Możecie być pewni, że powstanie dziura powietrzna i zaczną mówić o czymś innym. Wypróbowałem to ze wszystkimi. Oprócz cioci Róży. Więc dzisiaj rano postanowiłem przekonać się, czy ona też straci słuch, kiedy o tym wspomnę.

- Ciociu Różo, mam wrażenie, że nikt nie mówi mi, że umrę.

Spogląda na mnie. Czy zachowa się tak jak wszyscy?

- Czemu chcesz, żeby ci to mówiono, skoro sam wiesz, Oskarze!

- Uff, usłyszała.

(...)

Załatwione, jesteśmy małżeństwem. Dzisiaj dwudziesty pierwszy grudnia, zbliżam się do trzydziestki i właśnie się ożeniłem. Jeśli chodzi o dzieci, postanowiliśmy z Peggy Blue, że pomyślimy o nich później. Szczerze mówiąc, sądzę, że nie jest jeszcze gotowa.
To się stało dziś w nocy.

Około pierwszej usłyszałem krzyki Peggy Blue. Od razu usiadłem na łóżku. Duchy! Duchy znęcają się nad Peggy Blue, a przecież obiecałem, że będę jej pilnować. Zobaczy, że jestem dupkiem, więcej się do mnie nie odezwie i będzie miała rację.

Wstałem i poszedłem w stronę wrzasków. Kiedy znalazłem się przed pokojem Peggy, zobaczyłem, że siedzi na łóżku i patrzy na mnie zdziwiona. Ja też pewnie miałem zdziwioną minę, bo przede mną siedziała Peggy Blue z zamkniętymi ustami, a przecież wciąż słyszałem krzyki.

Wtedy ruszyłem do następnych drzwi i zrozumiałem, że to Bekon wije się z bólu w łóżku z powodu swoich oparzeń. Przez chwilę zrobiło mi się głupio, pomyślałem o dniu, w którym podpaliłem dom, kota, psa, kiedy nawet upiekłem złote rybki - to znaczy myślę, że raczej się ugotowały - pomyślałem o tym, co przeżyli, i powiedziałem sobie, że w sumie chyba lepiej, że nie żyją, niż gdyby mieli cierpieć tak jak Bekon mimo przeszczepów i kremów.

Bekon zwinął się w kłębek i przestał jęczeć. Wróciłem do Peggy Blue.

- Więc to nie ty, Peggy. Zawsze myślałem, że to ty krzyczysz w nocy.

- A ja myślałam, że ty.

Byliśmy strasznie przejęci tym, co się dzieje, i tym, co sobie mówimy: okazało się, że od dawna o sobie myśleliśmy.

Peggy Blue zrobiła się jeszcze bardziej niebieska, co oznaczało u niej, że jest skrępowana.

- Co teraz zrobisz, Oskar?

- A ty, Peggy?

Niesamowite, ile mamy wspólnych punktów - te same myśli, te same pytania.

- Chcesz ze mną spać?

Dziewczyny są obłędne. Ja zastanawiałbym się godzinami, tygodniami, miesiącami, zanim bym wypowiedział takie zdanie. Ona rzuciła je najnaturalniej w świecie, jak gdyby nigdy nic.

- O.K.

I wszedłem do jej łóżka. Było nam trochę ciasno, ale spędziliśmy cudowną noc. Peggy Blue pachnie orzechami laskowymi i ma skórę tak gładką jak ja pod pachami, z tym że u niej tak jest wszędzie. Dużo spaliśmy, dużo marzyliśmy, leżeliśmy blisko siebie, przytuleni, opowiedzieliśmy sobie swoje życie.

Oczywiście rano, kiedy pani Gommette, przełożona pielęgniarek, znalazła nas razem, zrobił się niezły cyrk. Zaczęła strasznie krzyczeć, pielęgniarka z nocnego dyżuru także zaczęła krzyczeć, krzyczały jedna na drugą, potem na Peggy, potem na mnie, trzaskały drzwi, one brały innych na świadków, nazywały nas „nieszczęsnymi dziećmi", chociaż byliśmy bardzo szczęśliwi, i w końcu musiała przyjść ciocia Róża, żeby zakończyć przedstawienie.

- Odczepicie się wreszcie od tych dzieci? - zapytała. - O kogo się macie troszczyć, o pacjentów czy o przepisy? Ja mam w nosie przepisy, olewam je. A teraz cisza. Idźcie się kłócić gdzie indziej. To nie jest właściwe miejsce.

Na to nie było odpowiedzi, jak zawsze, kiedy ciocia Róża coś powie. Zaprowadziła mnie do pokoju i trochę się zdrzemnąłem.

Kiedy się obudziłem, mogliśmy porozmawiać.


- Więc to poważna sprawa, ty i Peggy?

- Jeszcze jak, ciociu. Jestem cholernie szczęśliwy. Pobraliśmy się dzisiaj w nocy.

- Pobraliście się?

- Tak. Robiliśmy wszystko, co robią mężczyzna, i kobieta, kiedy są małżeństwem.

- Tak?

- A co ty sobie myślisz? Która to teraz godzina? - skończyłem dwadzieścia lat i mam swoje życie, no nie?

- Jasne.

- Poza tym, wyobraź sobie, wszystko, co dawniej, kiedy byłem młody, wydawało mi się ohydne, na przykład pocałunki, pieszczoty, teraz mi się podoba. Niesamowite, jak człowiek się zmienia, prawda?

- Bardzo się cieszę, Oskarze. Doroślejesz.

- Jednego tylko nie zrobiliśmy, pocałunku z języczkiem. Peggy Blue bała się, że od tego może zajść w ciążę. Jak sądzisz?

- Myślę, że ma rację.

- Tak? Można mieć dzieci, jeśli pocałuje się kogoś w usta? W takim razie będę miał dzieci z Chinką.

- Nie martw się, Oskarze, to mało prawdopodobne. Bardzo mało.

Ciocia Róża sprawiała wrażenie, że jest pewna tego, co mówi, więc trochę się uspokoiłem, bo przyznam Ci się, Panie Boże, ale tylko Tobie, że z Peggy Blue raz, dwa, a może i więcej, wsunęliśmy jednak język.

Trochę pospałem. Potem zjedliśmy z ciocią Różą obiad i poczułem się lepiej.

- Niesamowite, jak zmęczony byłem dzisiaj rano.

- To normalne, między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia często wychodzi się po nocach, baluje, prowadzi hulaszcze życie. Za to wszystko trzeba potem płacić. To co, pójdziemy odwiedzić Pana Boga?

- Masz babo placek! A wiesz, gdzie mieszka?

- Myślę, że jest w kaplicy.

Ciocia Róża ubrała mnie, jakbyśmy się wybierali na biegun północny, mocno mnie uścisnęła i zaprowadziła do kaplicy, która stoi w głębi szpitalnego parku za oszronionymi teraz trawnikami, zresztą nie muszę Ci tłumaczyć, gdzie, skoro to jest Twój dom.

Kompletnie zbaraniałem, kiedy zobaczyłem Twój posąg, stan, w jakim się znajdujesz, przykuty do krzyża, prawie goły, wychudzony, z ranami na ciele, twarzą, po której spływa krew od cierni i głową ledwie trzymającą się na szyi. Pomyślałem o sobie. I zezłościłem się. Gdybym był Bogiem, jak Ty, na pewno nie dałbym się tak załatwić.

- Ciociu Różo, porozmawiajmy poważnie: ty, która jesteś zawodniczką, która byłaś wielką mistrzynią, nie powiesz mi chyba, że w coś takiego wierzysz!

- Dlaczego, Oskarze? Czy łatwiej byłoby ci uwierzyć, że to Pan Bóg, gdybyś zobaczył kulturystę w kokieteryjnych slipkach, z misternie wyrzeźbionym torsem, wydatnymi muskularni, błyszczącą od oliwy skórą i krótko obciętymi włosami?

- No...

- Zastanów się, Oskarze. Który z nich wydaje ci się bliższy? Bóg, który nic nie czuje, czy Bóg, który cierpi?

- Ten, który cierpi, oczywiście. Ale gdybym był nim, gdybym był Bogiem, gdybym miał takie możliwości jak on, uniknąłbym cierpienia.

- Nikt nie może uniknąć cierpienia. Ani Bóg, ani ty. Ani twoi rodzice, ani ja.

- No, dobrze. Ale dlaczego cierpimy?

- Właśnie. Jest cierpienie i cierpienie. Popatrz uważnie na jego twarz. Przyjrzyj mu się. Widać po nim, że cierpi?

- Nie. To ciekawe. W ogóle po nim nie widać.

- Bo są dwa rodzaje bólu, Oskarku. Cierpienie fizyczne i cierpienie duchowe. Cierpienie fizyczne się znosi. Cierpienie duchowe się wybiera.

- Nie rozumiem.

- Jeśli wbijają ci gwoździe w nadgarstki i stopy, nie masz innego wyjścia, musisz odczuwać ból. Znosisz go. Natomiast myśl o śmierci nie musi powodować bólu. Nie wiesz, czym jest. Wszystko zależy od ciebie.

- A znasz ludzi, którzy cieszą się na myśl o tym, że umrą?

- Owszem, znam. Na przykład moja matka. Na łożu śmierci łakomie się uśmiechała, niecierpliwiła się, spieszno jej było zobaczyć, co będzie potem.

Nie znajdowałem więcej argumentów. A ponieważ chciałem usłyszeć, co dalej, przez chwilę milczałem, zastanawiając się nad tym, co mi powiedziała.

- Jednak większość ludzi nie ma w sobie tej ciekawości. Czepiają się tego, co mają, jak wesz w uchu łysego. Weź na przykład taką Plum Pudding, moją irlandzką rywalkę, sto pięćdziesiąt kilo na czczo, w figach, przed wypiciem pierwszego guinessa. Zawsze mi powtarzała: „Przykro mi, ja nie umrę, nie zgadzam się, niczego nie podpisywałam”. Oszukiwała się. Nikt jej nie obiecywał, że życie będzie trwać wiecznie! Jednak z uporem w to wierzyła, buntowała się, nie dopuszczała do siebie myśli, że umrze, wściekała się, wpadła w depresję, schudła, odeszła z zawodu, ważyła już tylko trzydzieści pięć kilo, wyglądała jak patyczek i w końcu umarła. Widzisz, umarła jak wszyscy, ale myśl o tym, że umrze, zatruła jej życie.

- Głupia była ta Plum Pudding, ciociu.

- Jak but. Ale butów jest niezliczona ilość. Są bardzo rozpowszechnione.

Też kiwnąłem głową, bo w sumie się z nią zgadzałem.

- Ludzie boją się umierać, bo odczuwają lęk przed nieznanym. Ale właśnie, co to jest nie znane? Proponuję ci, Oskarze, żebyś się nie bał, żebyś był ufny. Spójrz na twarz Pana Boga na krzyżu: znosi cierpienie fizyczne, ale nie cierpi duchowo, bo ufa. I nawet gwoździe już mu tak nie doskwierają. Powtarza sobie: boli mnie, ale nie ma w tym nic złego. To są korzyści, które przynosi wiara. I to właśnie chciałam ci pokazać.

- O.K., ciociu Różo, jak będę miał pietra, zmuszę się, żeby wierzyć.

Pocałowała mnie. Ostatecznie dobrze czuliśmy się w tym pustym kościele z Tobą, Boże, który wyglądałeś tak spokojnie.

Po powrocie długo spałem. Coraz częściej chce mi się spać. Kiedy się obudziłem, powiedziałem do cioci Róży:

- Właściwie nie boję się nieznanego. Tylko trochę szkoda mi tracić to, co znam.

- Tak samo jest ze mną, Oskarze. Co byś powiedział na to, żebyśmy zaprosili Peggy Blue na herbatę?

Peggy Blue wypiła z nami herbatę, polubiły się z ciocią Różą i nieźle się uśmialiśmy, kiedy ciocia opowiedziała nam o swojej walce z Siostrami Siuśkami, trojaczkami, które udawały, że są jedną. Po każdej rundzie Siuśka, która zmęczyła przeciwniczkę, skacząc na nią ze wszystkich stron, schodziła z ringu, żeby rzekomo zrobić siusiu, i biegła do toalety, a wracała jej siostra, w pełnej formie, gotowa do dalszej walki. I tak dalej. Wszyscy myśleli, że jest tylko jedna Siuśka, i że taka z niej niezmordowana zawodniczka. Ciocia Róża odkryła, co jest grane, zamknęła obie zastępczynie w ubikacji, wyrzuciła klucz przez okno i pokonała tę, która została. Zapasy to niegłupi sport.

Potem ciocia Róża sobie poszła. Pielęgniarki pilnują Peggy Blue i mnie, jakbyśmy byli pociskami mogącymi w każdej chwili wybuchnąć. A przecież mam trzydzieści lat, do cholery! Peggy Blue przysięgła mi, że dziś wieczór to ona przyjdzie do mnie, jak tylko będzie mogła, a ja przysiągłem jej, że tym razem nie będę jej wkładał języka..

Bo fakt, że to nie sztuka mieć dzieci, ale trzeba jeszcze mieć czas, żeby je wychować.

(Fragmenty książki)