Nie zakładam krawatu na duszę

publikacja 30.05.2007 16:49

Rozmowa z don Aleksandro Pronzato przeprowadzona przez Małgorzatę Skowrońską w Centrum Formacji Duchowej u ks. Salwatorianów w Krakowie.

Nie zakładam krawatu na duszę

- Kim jest don Aleksandro Pronzato? Księdzem czy pisarzem?

Ks. Aleksandro Pronzato: - Jestem przede wszystkim człowiekiem. Wymiar ludzki jest najważniejszy. Nie przeciwstawiałbym jednak księdza pisarzowi. Dla mnie pisanie jest sposobem bycia księdza. Jestem księdzem, bo jestem pisarzem. Nie tak łatwo wytłumaczyć to innym. Na przykład mama nie do końca akceptowała moje pisanie. Chyba się go nawet wstydziła. Marzyła o tym, że będę taki, jak inni księża. Kiedy jeszcze żyła, kładłem na stole w kuchni każdą swoją nową książkę. Po kilku dniach pytałem: „I jak?”. Ona na to: „Dobra, podoba mi się, ale kiedy dadzą ci parafię?”.

- Ale ksiądz ma parafię! Swoich czytelników.

- Nie byłem w stanie wyjaśnić tego mamie. Powstrzymywał mnie pewien rodzaj wstydu, bo ona myślała, że pisanie to niezbyt uczciwy wybieg od bycia księdzem. Mama sądziła, że z pisaniem nie wiąże się żaden trud. Ale to nie był tylko problem mojej mamy. Trudno wytłumaczyć radość z komunikacji i posiadania bardzo szerokiej parafii w świecie. Nie przeszkadza mi, że nie znam osobiście moich parafian-czytelników, bo moje słowo i tak do nich dociera. Dlatego nie potrafię dostrzec opozycji pomiędzy pisarzem i księdzem. Uważam, że bycie pisarzem wymaga takich samych uzdolnień, jak bycie kapłanem. Myślę o modlitwie, studiach nad tematem, samotności tworzenia, kontakcie z odbiorcami. Bardzo mnie śmieszy, gdy ktoś mówi, że mam łatwość pisania. Szkoda, że ktoś taki nie widział mojego rozkładu dnia i dyscypliny, jaką sobie narzucam, gdy piszę. Hemingway mówił, że pisarstwo to 5 proc. natchnienia, a 95 proc. ciężkiego działania.

- Czytelnicy doceniają ten trud?

- Mam nadzieję, że tak. Choć sądzę raczej po ilości sprzedanych egzemplarzy niż po listach. Czasami dostaję listy krytyczne. I słusznie. Gorzej jeśli są to listy złe. Kiedyś dostałem list od pobożnej niewiasty, która po przeczytaniu jednej z moich książek życzyła mi, bym znalazł się w najdalszym kręgu piekła i to po uszy – zdaje się – w ekskrementach. Tylko ona ujęła to dosadniej. Na szczęście dostaję też listy optymistyczne. Ktoś pisze, że dzięki lekturze poradził sobie z depresją, zrozumiał coś ważnego. Niektórzy nawet wskazują dokładnie na stronę, która była dla nich znacząca. Wtedy – choć zazwyczaj tego nie robię – sięgam po książkę i szukam tego miejsca. Czytam i uświadamiam sobie, że nawet nie wyobrażałem sobie takiej sytuacji. To dowód na to, że słowo nie należy do autora. Tworzę słowa, a one odbywają swoją drogę i docierają tam, gdzie chcą dotrzeć. A ja już nie mam nad nimi kontroli.

- Zaczął ksiądz pisać jako młody człowiek tuż po święceniach. Jak to się stało, że wybrał ksiądz taką drogę mówienia do ludzi?

- W czasach seminarium poświęcałem się studiom, które nie były ściśle związane z programem nauczania. Miałem nauczycieli i kierownika duchowego, którzy nie akceptowali tego. Muszę przyznać, że nie byłem zbyt posłusznym klerykiem. To nieposłuszeństwo, czyli czytanie tego, na co miałem ochotę, a nie tego, co kazano, przydaje mi się przy pisaniu. Dziś to widzę, ale wtedy czułem się winny. Taka krnąbrność i niechęć do ograniczeń pchnęła mnie najpierw do dziennikarstwa. Pisałem do gazetki parafialnej kroniki sądowe. Wszystkie wymyślałem. Jedna znalazła nawet finał w sądzie. Zauważyłem, że zakrystianin niechętnie patrzy na staruszkę, która przychodziła do kościoła. Niechęć była obopólna. Wymyśliłem więc historię, że zakrystianin ma ptaka w klatce, którego nauczył mówić. Ten ptak miał krzyczeć, gdy w pobliżu pojawiała się staruszka: „Zabij starą muchozolem!”. Problem w tym, że ta kobieta potraktowała mój żart dołowienie i złożyła skargę na zakrystianina. Sąd wezwał mnie na świadka i musiałem powiedzieć, że historia jest wymyślona. Na szczęście sąd był inteligentny i miał poczucie humoru.

- Podobno żartował ksiądz też z lokalnych polityków?

- Świetna zabawa. To było wtedy, gdy byłem redaktorem diecezjalnego dziennika. Chodziłem na sesje rady miasta. Wychwytywałem wszystkie gafy i błędy językowe polityków. Uwielbiałem podpatrywać ich pozy. W gazecie miałem rubrykę zatytułowaną „Plotkarz”. Ku mojemu zdziwieniu gazeta sprzedająca się w nakładzie 5-6 tys. egzemplarzy w dni, w których była moja rubryka, schodziła nawet w 30 tys. Ludzie lubili te polityczne żarty. Podobno nawet jednemu politykowi zmarnowałem karierę. Nie cierpię polityków i denerwuje mnie mieszanie sfery religii i polityki. Podobno macie ten problem w Polsce. My we Włoszech dotkliwie to odczuwamy. Kościół, który angażuje się w politykę, idzie na skróty: skoro nie jest w stanie wychować chrześcijan, stara się mieć sprzyjające prawo. To błąd. Ostatnio we Włoszech przeszedł marsz, podczas którego demonstrowali obrońcy praw rodziny. I wszystko dobrze, tylko że wśród tych obrońców byli politycy, którzy tak są przywiązani do rodziny, że mają dwie albo trzy.

- Zacięcie satyryczne, ostre pióro. Taki początek kariery wróżył raczej, że zacznie ksiądz pisać „lekkie rzeczy”: powieści, opowiadania, kryminały. A tu proszę „Niewygodne Ewangelie”, „Przypowieści Jezusa”, „W poszukiwaniu zaginionych cnót”, „Powrót do dekalogu”…

- Napisałem jedną lżejszą rzecz. Nazywało się to „Tysiąc jedna siostra” analogicznie do „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Wymyśliłem opowiadania o życiu zakonnym, ale wychodząc od konkretnych problemów. To było moje jedyne usiłowanie w dziedzinie inwencji literackiej. Usiłowanie, które ściągnęło na mnie nienawiść wielu sióstr - nie zrozumiały przesłania. Uważały, że wyśmiewam życie zakonne, a ja uważałem to za akt miłości. W niektórych klasztorach spalono na stosie wszystkie moje książki. Pewnie woleliby spalić mnie, ale akurat nie mieli mnie pod ręką.

- Ale lekkość języka pozostała w księdza książkach. Pisze ksiądz o rzeczach trudnych, ale innym językiem niż nakazuje tradycja pisarstwa katolickiego.

- Ktoś kiedyż oskarżył mnie, że piszę książki językiem dziennikarskim…

- To zaleta!

- Też tak uważam. Dziennikarstwo pozwoliło mi zrozumieć fundamentalną rzecz. Pierwszą rzeczą do zrozumienia jest dać się zrozumieć. Ale muszę powiedzieć, że we Włoszech 40 lat temu, kiedy publikowałem pierwsze ksiązki, mój styl nie był od razu akceptowany. Ktoś mnie oskarżył, że jestem powierzchowny, że nie mam szacunku. Wtedy o religii pisało się językiem poważnym, układnym, bardzo serio. Także powtarzalnym. Przeżyłem chwile kryzysu, gdy docierały do mnie te krytyki. Decydujące okazało się spotkanie z Pawłem VI. Papież powiedział: „I niech ksiądz nie ustępuje i nie przejmuje się tak bardzo krytykami. Tak trzeba dziś pisać!”. Te słowa utwierdziły mnie, że robię dobrze. Staram się, by mój język był wcielony w konkretną rzeczywistość. Dziś tyle mówi się o języku religijnym, a ja pytam, gdzie tworzymy ten język. Nie sądzę, by ten język mógł być opracowywany na uczelniach. On rodzi się z kontaktu z ludźmi. Tylko żyjąc wśród ludzi i słuchając ich potrzeb człowiek może zdać sobie sprawę ze sposobu, w jaki trzeba pisać i mówić. Księża wpadają niestety w pułapkę powtarzania się. Zawsze istnieje ryzyko w komentowaniu Słowa Bożego, że mówi się wciąż te same rzeczy, powtarza się klisze. Czemu nie uruchomimy fantazji? Dawniej ostrzegano przed niebezpieczeństwem fantazji, a ja myślę, że właśnie fantazja jest bardzo ważna, by przedstawiać orędzie Ewangelii. To musi być język pod znakiem jasności i prostoty, ale też wyrazistości. Dzięki temu można dotrzeć do osób także spoza kręgów ściśle religijnych. Cieszę się, gdy docierają do mnie wieści, że moje książki czytają ludzie, którzy nie są katolikami. Staram się też, by mój język był obrazowy i opowiadał o moich doświadczeniach, o tym, co widzę. Żeby jednak ksiądz mógł mówić i pisać językiem obrazu, musi chodzić. Niestety, dziś księża jeżdżą samochodami, a auto przejeżdża i nie zatrzymuje się. Tymczasem chodzenie pozwala zobaczyć rzeczy, pozwala podziwiać i odkrywać znaczenie rzeczy prostych. Jestem przekonany, że Tajemnica może być wyrażona przede wszystkim językiem rzeczy prostych, ale to zakłada uczucie zdumienia, zadziwienia.

- Ze względu na język, który ma trafiać do współczesnego człowieka, przyprawia ksiądz swoje książki dużą dawką humoru?

- Taki już się urodziłem. Od zawsze miałem zdolność mówienia rzeczy serio zupełnie nie serio. Mówię rzeczy poważne uśmiechając się. No bo gdzie jest powiedziane, że o rzeczach poważnych trzeba mówić z ponurą miną. Powinniśmy umieć żartować także z poważnych spraw. U mnie jest to instynktowne. Pewnie przyczyniło się do tego to, że w mojej edukacji literackiej czytałem dużo literatury humorystycznej. Uznałem, że można przenieść pewien typ języka także na dziedzinę religijną. Właśnie dlatego trzy lata temu postanowiłem napisać książkę o poczuciu humoru. Staram się w niej udowodnić, ze humor i wiara doskonale się ze sobą zgadzają. Zawsze uważałem, że jeśli kocham, uśmiecham się. Życzliwa ironia nie oznacza pogardy. Dla mnie ironia jest sposobem zdmuchiwania kurzu, który zniekształca religijną rzeczywistość. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Ksiądz trochę drapie…”. Coś w tym jest, ale nie robię tego pazurami. Tu nie chodzi o to, by żartować podczas mszy. Nie aprobuję księży, którzy opowiadają dowcipy z ambony. Tu chodzi o zdolność oddawania w sposób prosty i zabarwiony humorem, także ironią, rzeczywistości. Trzeba tylko uważać, by nie przesadzić z oryginalnością, bo wtedy stajemy się ekstrawaganccy. Powiedziałbym, że poczucie humoru musi być pod znakiem naturalności.

- Ksiądz burzy stereotyp księdza. Kapłan nie powinien być bardziej serio?

- Księży serio jest aż za dużo. Także w Polsce. Nie znam polskiego, ale słyszę, jak u was mówi się kazania. Na jakimś takim tonie wysokim, bez uśmiechu. Oczywiście, nie namawiam duchownych by za wszelką cenę wykazywali się poczuciem humoru. Potrzebna jest naturalność, bo inaczej wkrada się fałsz. Ludzie to od razu wyczują. Humor musi być spontaniczny. Zawsze dziwiło mnie, że mój przyjaciel, prezenter włoskiej telewizji, jest taki sam na wizji, jak w rozmowie ze mną. Zastanawiałem się, skąd on bierze swoją naturalność. To od niego usłyszałem, że ludzie za często nakładają krawat na duszę i dlatego brakuje im naturalności. Księża często wkładają krawaty na duszę, a przed wygłoszeniem kazania chodzą do charakteryzatorni, by przypudrować sobie głos. Mówię o głoszeniu kazań, bo źródło mówienia i pisania jest takie samo. Inny jest tylko sposób wyrażania. Gdy piszesz, masz przed sobą białą kartkę. Gdy mówisz, widzisz twarze i oczy. To doświadczenie twarzy powoduje, że zadaję sobie pytanie, dlaczego kaznodzieje nie widzą nudy w oczach swoich słuchaczy.

- Może to problem formacji i nauczania w seminariach?

- Jako młody ksiądz uczyłem w seminarium sztuki komunikacji. W tamtych czasach nie miałem takiego doświadczenia, które mam teraz. Dziś umiałbym pewnie powiedzieć coś dużo głębszego. Zawsze jednak zaskakuje mnie coś, co jest problemem całego Kościoła. Znam prałatów, którzy są w komisji do spraw komunikacji, ale kiedy słyszę, jak mówią, wieje nudą. Zadaję sobie pytanie, jakim doświadczeniem dysponują te osoby, skoro mają pretensje do nauczania tego, do czego sami nie są zdolni.

- Miał ksiądz mistrzów, od których uczył się mówienia?

- W czasach młodości miałem biskupa, który był fantastycznym mówcą. Chodziło się do katedry, by go posłuchać. To był cud w przypadku ludzi młodych. Biskup oczarowywał słowem 2-3 tys. osób. Czas mijał, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Później miałem też przyjaciół, którzy byli wspaniałymi mówcami, ale w Polsce oni nie są zdani. To wszystko dało mi poczucie potęgi słowa.

- Słowo jednak może prowadzić na manowce. Ale ksiądz – widać to w książkach – nie boi się zapuszczać się w rejony, które z daleka omijają katoliccy autorzy.

- Lubię robić takie wycieczki intelektualne. Formowało mnie seminarium w małym, prowincjonalnym miasteczku. Wielcy mistrzowie nie byli w moim zasięgu. Brakowało dobrych książek. Dlatego tę drogę odbyłem na własną rękę. Nigdy nie studiowałem na uniwersytecie i nie uważam tego za jakieś upośledzenie. Zawsze jednak byłem ciekawy i zawsze bardzo dużo czytałem. Moje lektury obejmowały szerokie pole. Do dziś jestem pasjonatem powieści, poezji. Myślę, że moje doświadczenia wymuszają pójście drogą, która pozwala odkrywać coś nowego. Takie wycieczki mogą dostarczyć materiału zarówno do pisania, jak i do mówienia. Dlatego ciekawość intelektualna nigdy mnie nie opuściła. W dziedzinie literatury decydująca dla mnie była literatura rosyjska: Dostojewski, Czechow, Tołstoj.

- Dlaczego akurat literatura rosyjska?

- Bo nie jest to literatura ucieczki, ale literatura, która pozwala odkryć ludzkiego ducha. Jest też bardzo problematyczna. Myślę zwłaszcza o Dostojewskim. Poza tym lubię literaturę Ameryki Południowej. Pisarze Ameryki Północnej opierają się na introspekcji psychologicznej, drążą ciągle w „ja” i stop. A literatura Ameryki Południowej opowiada historie. Na przykład Gabriel Garcia Marquez w swoich książkach zawsze opowiada jakąś historię. To mnie fascynuje. Także dlatego, że w dziedzinie religijnej trzeba wrócić do opowiadania Boga. Zamknęliśmy Boga w formułach i definicjach, a powinniśmy być zdolni do opowiadania. Myślę, że kontakt z tego typu literaturą pomaga w tym.

- Autorzy polscy nie inspirują księdza?

- Słabo znam waszą literaturę. Czytałem Wisławę Szymborską. Lubię „Listy Nikodema” Jana Dobraczyńskiego. Rośnie we mnie jednak chęć poznania literatury polskiej, bo rośnie mój apetyt na Polskę. Odwiedziłem wasz kraj już cztery razy. Po raz pierwszy przyjechałem w 2004 roku.

- Polubił ksiądz Polskę?

- Tak. Choć przyznam, że gdyby możliwa była reinkarnacja, chciałbym ponownie narodzić się w Hiszpanii. Mam jednak ogromną ochotę poznać Polskę. Podczas pierwszej wizyty uderzyła mnie różnica między Warszawą a Krakowem. Warszawa zostawiła mnie obojętnym. Kraków za to bardzo mi się spodobał. Cudowny rynek, po którym chce się spacerować ze sto razy. Opowiadam o Krakowie wszystkim, którzy chcą słuchać. Nawet w kazaniach mówię o trębaczu, którego gardło przeszyła strzała. Pewnie narażę się warszawiakom, bo od razu uprzedzono mnie, że te miasta toczą ze sobą wojnę.
Największe emocje przeżyłem jednak w Częstochowie. Precyzuję, że nie czuję się miłośnikiem sanktuariów. W takich miejscach spotyka się religijność, która graniczy z przesądem. Nie ma też ciszy. Jasnogórski obraz jednak mną wstrząsnął. Chciałbym odprawiać mszę, gdy odsłaniany jest obraz i grają fanfary. Kiedy to zobaczyłem po raz pierwszy, miałem łzy w oczach. W ubiegłym roku odkryłem Wrocław. Chciałbym też pojechać do Zakopanego i Gdańska. Wniosek jest jeden: muszę tu częściej przyjeżdżać.

- Jak wyglądamy w oczach księdza?

- We Włoszech dużo się ostatnio o Polsce pisze i mówi. Trzeba jednak sprawdzić, w jakiej mierze te wiadomości odpowiadają polskiej rzeczywistości, bo często uwidacznia się aspekty polemiczne. Głośno u nas było o tym, co wydarzyło się w waszej hierarchii [red. – sprawa abp. Wielgusa], ale przecież to nie cała polska rzeczywistość. Moja znajomość Polski nie pozwala mi na głębsze diagnozy, ale pewne rzeczy wyczuwam z punktu widzenia religijnego i kulturalnego. Macie pragnienie poznania, pragnienie wiedzy, które ukazuje się podczas spotkań. Ukazuje się też w lekturach. Nie mam znaczących danych na ten temat, ale - zwłaszcza w dziedzinie religijnej - w Polsce czyta się dużo więcej niż we Włoszech. Moja najbardziej rozpowszechniona w świecie książka „Niewygodne Ewangelie”, która została przetłumaczona na około 20 języków, w tym także na japoński, w Polsce pojawiła się już w czasach komunizmu. Krążyła potajemnie. Potem została opublikowane w wydawnictwie W drodze. Dwa lata temu zasygnalizowano mi, że sprzedano 40 tys. egzemplarzy. Autor religijny we Włoszech może tylko pomarzyć o takim nakładzie. Jest więc w was pragnienie wiedzy i poznawania innych. Nie koncentrujecie się na swoich twórcach, a to wskazuje na pewien oddech i deprowincjonalizację Cenię waszą kulturę, która też nie jest prowincjonalna, ale dotyka problemów ważnych dla wszystkich ludzi. Myślę na przykład o „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego. Kiedy mam komentować absurdalność kary śmierci, pokazuję „Nie zabijaj” tego reżysera.

- A co powie ksiądz o naszych charakterach?

- Gdybym musiał o Polakach opowiedzieć komuś, kto nigdy w Polsce nie był i nie zna żadnego Polaka, powiedziałbym, że przede wszystkim jesteście poważni, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Później ukazałbym, że Polacy to naród, który umiał się oprzeć. Włosi mają tendencję, by pokazywać, jak to katolicy są prześladowani. Jeśli nie ma sprzyjającego prawa, robimy z siebie ofiary. Kiedy słyszę coś takiego, zżymam się i mówię: „Wy nie poznaliście sytuacji Polski. Jeżeli chcecie zobaczyć, co to jest wiara, która przetrwała i umocniła się w prześladowaniach, jedźcie do Polski!”

- Ale w porównaniu z Włochami jesteśmy zbyt serio?

- Trzeba przyznać, że tak. Na płaszczyźnie ludzkiej trzeba być poważnym, ale lepiej nie traktować siebie zbyt serio. Polacy mają z tym problem. Także na płaszczyźnie kościelnej trzeba umieć relatywizować zaszczyty i tytuły, ale to już nie jest problem tylko wasz. Zbytnia powaga zabija dystans do siebie i pasję. Istnieje ryzyko, które dotyczy wielu młodych księży, że staną się bardziej urzędnikami, funkcjonariuszami Boga, a nie pasjonatami. W ubiegłym roku kleryk tu w Polsce zapytał mnie, jaki jest sekret wierności. Odpowiedziałem, że sekretem wierności jest pozostanie zakochanym Ksiądz musi mieć pasję. Jeśli nie ma czegoś, co cię pożera, ryzykujesz, że zostaniesz tylko funkcjonariuszem. Te problemy uwidoczniły się już w Niemczech czy w Szwajcarii, gdzie teraz mieszkam. Ksiądz dostaje tam wypłatę na podstawie liczby katolików i zobowiązany jest do przestrzegania ilości godzin pracy w kościele, jak na etacie. Pewnie poza tymi godzinami nikt nie powinien umierać.

- Nie tylko księża mają problem z pasją. Świeccy katolicy też. W Polsce często mówi się o tym, że katolicy coraz rzadziej głęboko przeżywają wiarę. Wystarcza im udział w tradycyjnych obrzędach kościelnych…

- To problem całego Kościoła. W Szwajcarii wzywa się księdza, który ma świadczyć pewne usługi typu religijnego. Ludzie mówią: „Musisz dać mi ślub, ochrzcić mi syna, pogrzebać mojego zmarłego”. Ksiądz nie jest już wychowawcą wiary, ale urzędnikiem. Nawet daje się do zrozumienia: „Ale w czym problem, przecież płacę i wymagam”. Zubożenie duchowe kapłanów jest uzależnione od świeckich, którzy zadowalają się księdzem bardzo ograniczonym. Taką minimalistyczną koncepcją księdza. Zdusiliśmy też w sobie proroctwo. Mam wrażenie, ze niektórzy ludzie Kościoła dążą do skupienia w sobie wszystkich ról. Tymczasem w Kościele pierwotnym było wyraźnie rozróżnienie: ten, kto skupiał władzę, nie był prorokiem, ale zostawiał dla niego miejsce. Była świadomość, że człowiek nie może mieć wszystkich charyzmatów. Dziś brakuje proroctwa, bo brakuje osób, które chciałby być prorokami. Znając cenę, jaką trzeba zapłacić za bycie prorokiem, wolą żyć spokojnie. Jakoś nie umiemy korzystać z naszej wolności i nie mówimy rzeczy, które są niewygodne, nie walczymy z przyzwyczajeniami.

- Mówi ksiądz o tym, że brakuje nam przekory w myśleniu?

- Tak. Chodzi o to, by umieć spojrzeć na świat inaczej i nie bać się tego. Na przykład Hiob tradycyjnie jest przedstawiany jako ktoś, kto wykazuje się nadludzką cierpliwością w obliczu cierpienia. Moim zdaniem to jednak ktoś, kto walczy z Bogiem. On protestuje wobec Boga. Jest kimś, kto odrzuca odpowiedzi teologii tradycyjnej. Na koniec kładzie sobie rękę na usta, ale przedtem ma możliwość wyładowania się przed Bogiem i buntu.

- Ksiądz też się buntuje?

- Staram się. Zawsze byłem krnąbrny. Mój brak dyscypliny ukazywał się przede wszystkim w seminarium. Moi rodzice byli surowi, ale w kwestiach zasadniczych. W seminarium panowała z kolei dyscyplina formalna. Miałem bardzo złe oceny z zachowania, a główny powód był taki, że… gwizdałem na korytarzach. Powinni dać mi nagrodę, bo byłem zadowolony, że jestem w seminarium i w ten sposób wyrażałem swoją radość. Tam jednak przechodziło się nad rzeczami ważnymi, a zatrzymywano na głupstwach. Jeśli nie wyleciałem z seminarium, to tylko dlatego, że już wtedy Włochy dotknął kryzys powołań. Kiedy już jako ksiądz spotykałem się z moim seminaryjnym przełożonym, by podarować mu swoją kolejną książkę, zawsze słyszałem: „Aleś mi nakombinował numerów!”. Buntowałem się też wobec powołania. Trafiłem do seminarium bardzo wcześnie za radą mojego proboszcza. Gdy miałem 18 lat, przeżyłem kryzys. Postanowiłem odejść. Dałem sobie rok czasu na to, by się przekonać, że nie zostaję księdzem dla mamy, dla proboszcza, dla wszystkich, którzy tego oczekują, ale dla siebie. Przez rok zarabiałem ucząc w szkole i zdobywając zawód nauczyciela. Bardzo to lubiłem. Kiedy dostałem dyplom nauczyciela, poczułem się wyzwolony. Wróciłem do seminarium. Straciłem rok nauki teologii, ale zyskałem pogodę ducha i wolność.

Rozmawiała Małgorzata Skowrońska