Papież i jego generał

Enrico Marinelli (fragment)

publikacja 08.11.2007 17:29

Ta książka dopiero się pojawi w sprzedaży. Już dziś jednak publikujemy jej pierwszy rozdział. Enrico Marinelli opowiada o potajemnych górskich eskapadach Jana Pawła II.

Papież i jego generał




Góra Peralba

Kolejne dni tego pamiętnego lipca 1988 roku upłynęły pod znakiem bardzo intensywnych i długich wspinaczek, tym razem już wyjątkowo trudnych. Niektóre szlaki wśród skalistych urwisk grzbietów górskich można było pokonać, wyłącznie trzymając się stalowych lin, gdyż poniżej znajdowała się tylko ogromna przepaść.

Przez pierwsze dwa lata towarzyszył nam przewodnik wybrany przez ordynariusza Belluno, biskupa Ducoli. Był to pewien inżynier, świetny znawca gór, który jednak nie zdawał sobie sprawy z ograniczeń fizycznych naszej grupy lub – ściśle mówiąc – moich i profesora Rodolfo Proiettiego, wspaniałego lekarza z kliniki Gemelli. Papież bowiem zawsze bez problemu dawał sobie radę z niebezpieczeństwami i trudnościami, jakie czekały na nas w górach, my natomiast zawsze ledwo za nim nadążaliśmy. Gdyby Ojciec Święty nie miał odpowiedniego przygotowania i nie był do takich wypraw przyzwyczajony, te długie i męczące wycieczki zakończyłyby się kompletnym fiaskiem. Ale tak się nie stało.

20 lipca 1988 roku pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najpiękniejszych dni spędzonych z Janem Pawłem II. Tego dnia cała nasza grupka, po czterech godzinach forsownego marszu po górskich skalistych ścieżkach wytyczonych tylko dla wytrawnych wędrowników, dotarła do schroniska Calvi, które znajduje się koło Sappady na wysokości 2164 metrów n.p.m., na wschodniej ścianie masywu Dolomitów.
Wydawało się nam, że wędrówka skończy się w tym miejscu, gdzie zresztą był przewidziany piknik. Była już godzina 14.00. Z wielkim jednak zdziwieniem zauważyłem, że Papież zaczyna o czymś żywo dyskutować ze swoim sekretarzem księdzem Stanisławem (między nimi dwoma zawsze dało się wyczuć ogromny szacunek i porozumienie), po czym nieoczekiwanie cała grupa ruszyła dalej.

Nikt z nas nie wiedział nawet, w jakim kierunku idziemy i jakie są dalsze plany. Kiedy już myślałem właściwie tylko o swojej kondycji fizycznej i czy zdołam wytrzymać do końca, przybliżył się do mnie don Stanislao i wyznał mi, że Ojciec Święty zdecydował się dojść do szczytu Peralby, góry, która dominuje nad tą częścią Dolomitów, o wysokości 2694 metrów n.p.m. Na niej znajduje się krzyż, który przypomina, że Chrystus jest zbawieniem każdego człowieka i całej ludzkości.


Ksiądz Stanisław, bardziej niż ja zaniepokojony o Ojca Świętego, a nie o siebie samego, poprosił mnie, abym spróbował odwieść Jana Pawła II od tego zamiaru, przypominając o ryzyku i niebezpieczeństwie, jakie pociągało za sobą kontynuowanie wspinaczki.



Jako człowiek dobrej woli, wyłącznie na prośbę księdza Stanisława, odważyłem się podejść do Papieża, przepraszając go na wstępie za swoją śmiałość. Powiedziałem mu, że zwracam się do niego nie jako funkcjonariusz policji, ale jako wierny przyjaciel, który czuje obowiązek przypomnienia mu o obiektywnym ryzyku związanym z podążaniem „żelazną ścieżką”, jak górale i specjaliści nazywają szlaki, na których trzeba korzystać ze stalowej linki przytwierdzonej do skały, ponieważ stopy nie mają na tyle miejsca, aby swobodnie oprzeć się na podłożu. W przypadku Peralby ta stalowa linka służy do przejścia nad kilkusetmetrową przepaścią, co przyprawiało o gęsią skórkę wszystkich nas, odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Papieża.

Jan Paweł II, czytając jakby w moich myślach i rozważając moje rady, świadomy także tego, jak wielkim wysiłkiem była ta wspinaczka dla doktora Proiettiego, skierował do mnie głosem nieznoszącym sprzeciwu następujące słowa: „Pan generał i pan doktor (to jest Proietti) niech tutaj zostaną i niech obserwują, jak papież dociera do krzyża Chrystusowego na tej górze i jak tam się modli o dobro dla ludzkości”. W lot zrozumiałem, jak bardzo się pomyliłem, i żałowałem, że nie ugryzłem się w język, zanim odważyłem się skierować do Ojca Świętego moje słowa. Wróciłem do przyjaciół bardzo przybity.

Zjedliśmy kanapki razem z doktorem Proiettim i innymi współpracownikami i przez ponad trzy godziny czekaliśmy na powrót Jana Pawła II, który z małą grupką poszedł dalej, jak zapowiedział. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, rozciągała się wspaniała panorama. Potem powiedziano mi, że podobne widoki można było obserwować ze szczytu Peralby aż do terytorium austriackiego. Niesamowitym i tragicznym kontrastem w stosunku do tego piękna był widok okopów z czasów wojny, które w wielu miejscach świetnie się zachowały. Kiedy czekałem na Papieża, człowieka pokoju, wyobrażałem sobie cierpienia, jakie musieli znosić nasi żołnierze i ich wrogowie w straszliwym zimnie pośród tych gór podczas długich zimowych miesięcy spędzonych na froncie alpejskim.

Po pewnym czasie doszedł do nas ksiądz Piero Da Gai, proboszcz parafii Świętego Piotra w Cadore. Moi agenci poinformowali mnie już wcześniej o tym, że ksiądz proboszcz idzie w naszym kierunku. Ksiądz Piero zapytał mnie, gdzie jest Ojciec Święty, a kiedy dowiedział się, że poszedł w kierunku Peralby i pewnie w tym momencie dotarł już do szczytu, bardzo się zdziwił i nie chciał w to w ogóle uwierzyć. Doskonale zdając sobie sprawę z trudności wspinania się na tę wymagającą górę, zapytał mnie wówczas, czy ktoś pomagał Papieżowi, szczególnie podczas przechodzenia przez skalistą część ścieżki nad przepaścią. Odpowiedziałem, że tak, że na pewno pomagał mu Duch Święty i Jego Dwóch Współpracowników.



Oczywiście mówiąc to, nie chciałem sobie zażartować z księdza proboszcza. Chciałem raczej podkreślić, że po raz kolejny Jan Paweł II chciał oddać się w opiekę Tego, który patrzy na nas z wysoka. Ale ksiądz Piero już mnie nie słuchał. Nie mógł przecież pozwolić sobie na to, żeby Papież chodził sobie po „jego” górach, a on tracił czas na pogaduszki! Zacząłem więc obserwować, jak dzielny proboszcz wspina się na górę niczym kozica, a po jakimś czasie, cały dumny i zadowolony, schodzi razem z Janem Pawłem II. Ten widok bardzo mnie ucieszył i uspokoił. Papież na mnie spojrzał i pozdrowił mnie, ale bez zwykłej serdeczności. Było to dla mnie potwierdzeniem, że pomyliłem się, próbując odwieść go od powziętej decyzji. Zatrzymaliśmy się na chwilę razem z księdzem proboszczem Piero w schronisku w Calvi, gdzie Ojciec Święty zjadł kanapkę, a potem – bardzo już późno – dotarliśmy do willi w Lorenzago, gdzie mieszkał.

Następnego dnia ksiądz Tadeusz Styczeń poprosił mnie o prywatną rozmowę i powiedział, że wczoraj długo rozmawiał z Papieżem na temat jego wyprawy alpinistycznej, rozważając jej aspekt moralny. Jan Pa-weł II zapytał go bowiem: „Tadeuszu, jesteś moim następcą na katedrze filozofii moralnej w Lublinie. Co o tym wszystkim myślisz?”. Na to ksiądz Tadeusz odpowiedział (ku mojemu pocieszeniu): „Zgadzam się z generałem”. Ta opinia musiała bardzo Ojca Świętego uderzyć, gdyż po powrocie z wakacji zaprosił mnie na rozmowę i wrócił do tego wyda-rzenia następującymi słowami: „Panie inspektorze... DROGI panie inspektorze, pan MUSIAŁ obserwować papieża, który MUSIAŁ dotrzeć na szczyt, gdzie znajdował się krzyż Jezusa Chrystusa”.

Umberto Folena, dziennikarz „Avvenire”, poświęcił tej wyprawie Papieża specjalny artykuł, opublikowany 21 lipca tamtego roku, pod znaczącym tytułem: „Wasza Świątobliwość, proszę się zatrzymać! Ale Papież, trzymając się stalowych lin, zdobył szczyt”.

Folena, wysłuchawszy najpierw opowiadania o tym wydarzeniu, które przedstawił na konferencji prasowej Watykańskiego Biura Prasowego pan doktor Joaquin Navarro-Valls, tak opisuje decyzję Jana Pawła II o dotarciu na szczyt Peralby: „Papież, zwracając się do Navarro-Vallsa powiedział: «Co pan dzisiaj opowie dziennikarzom, jeśli zapytają, czy papież doszedł do samego szczytu? Pan nie może przecież nikogo oszukiwać. Proszę tam spojrzeć, widzi pan krzyż? Tam, na szczycie, jest krzyż. I tam ja teraz muszę iść»”. Tak też zrobił, czyniąc tym samym swój pobyt w górach jeszcze bardziej znaczącym i wypełnionym wartościami duchowymi. Ojciec Święty wiedział, gdyż został o tym poinformowany przez swojego sekretarza, przez samego Navarro-Vallsa i przeze mnie, że wspinaczka będzie trudna i niebezpieczna, a mimo to postanowił iść dalej, aby móc pomodlić się przy symbolu, na którym opiera się nasza chrześcijańska wiara. Nie zrobił tego z powodu jakiegoś zwykłego kaprysu. Chciał przez to powiedzieć swoim współpracownikom, ale nie tylko im, że nie trzeba się bać wziąć na siebie swój krzyż. Jednocześnie chciał powiedzieć całemu światu, że tylko przez krzyż można spotkać Pana. Bóg bowiem jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy Go poszukać, chociaż czasem potrzebna jest także jakaś mała ofiara z samego siebie”.



Autor pisze również w swoim artykule, że podczas zbliżania się do szczytu zaproponowano Papieżowi, aby coś zjadł, ale on odmówił; napił się tylko trochę herbaty. Kiedy ponownie, przed najtrudniejszym odcinkiem, ktoś zapytał go, czy nie powinien zrezygnować z dalszej wspinaczki, odpowiedział, że przecież inni turyści wchodzą na ten szczyt, to i oni mogą wejść. Na argument, że ci inni turyści to głównie ludzie młodzi, którzy raczej nie mieszkają od dziesięciu lat w Watykanie, Jan Paweł II odpowiedział: „A czy my nie jesteśmy młodzi?”. Ja sam, cze-kając razem z doktorem Proiettim na zejście Ojca Świętego, miałem okazję zamienić parę słów z dwojgiem turystów z Monachium w Bawarii, którzy potwierdzili, że spotkali Papieża po drodze i go pozdrowili, a on pozdrowił ich. Byli bardzo zdziwieni, że spotkali Ojca Świętego na tak trudnym szlaku, którego pokonanie wymaga niewyobrażalnej siły fizycznej, szczególnie w przypadku osoby w podeszłym już wieku. Żegnając się, dodali, że na pewno nikt im nie uwierzy, kiedy opowiedzą o tym, że spotkali Jana Pawła II zdobywającego górę Peralba. I mieli całkowitą rację.

Kiedy Papież dotarł do szczytu, praktycznie nic wcześniej przez cały dzień nie jedząc, podszedł do krzyża i go objął. Potem odmówił trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu...”, „Wieczny odpoczynek...”, a na koniec „Regina Coeli”. Następnie wszyscy uczestnicy tej wspinaczki wpisali się do pamiątkowej księgi tego szczytu, która od tej pory stała się najbardziej cenną górską książką pamiątkową w Alpach. Kiedy wrócili, don Stanislao powiedział mi, że chociaż mnie z nimi nie było z powodów wcześniej już przytoczonych, on sam pilnował przestrzegania reguł wspinaczki i bezpieczeństwa, a także wpisał się za mnie do tej księgi pamiątkowej. Uznał bowiem, że także moje imię i nazwisko powinny były się tam znaleźć, co odebrałem jako formę przebaczenia za to, że nie dałem rady dojść do szczytu razem z innymi.

21 lipca upłynął nam dużo spokojniej, co nie znaczy, że nic nie robiliśmy. Wiadomość o nieprawdopodobnej wyprawie Papieża zaczęła krążyć wśród turystów, którzy licznie odwiedzali te piękne i fascynujące góry. Dlatego też, zamiast udać się do Val Visdende, Ojciec Święty pojechał do Pian dei Buoi i Marmarole. Te miejsca były równie piękne. Można tam było podziwiać nie tylko góry, ale też wspaniałe stada owiec na stokach i wiele wodospadów.

22 lipca, zanim wróciliśmy do Castel Gandolfo, Jan Paweł II odprawił o godzinie 8.00 rano mszę świętą w intencji wszystkich osób, które uczyniły możliwym spokojny i niczym niezakłócony jego pobyt w Lorenzago. Podczas mszy, w momencie modlitwy wiernych, don Stanislao poprosił mojego współpracownika, aby przeczytał tekst modlitwy, którą wcześniej ułożyłem: „Dziękujmy Panu za to, że pozwolił nam towarzyszyć Jego Wikariuszowi na ziemi, oraz za to, że możemy go ochraniać. Módlmy się, abyśmy z pomocą Chrystusa mogli wykonywać naszą delikatną pracę, będącą jednocześnie wielkim przywilejem”.



Po mszy świętej, przed wyjazdem, Papież jeszcze raz skorzystał z okazji i udał się na spacer w kierunku Castello Mirabello, docierając aż do Passo Mauria i Stabie.

Około godziny 13.00 wróciliśmy do naszej willi. Po zjedzeniu obiadu i krótkim odpoczynku Jan Paweł II opuścił swoją rezydencję i przejechał ulice Lorenzago wśród wiwatującego, rozentuzjazmowanego i wzruszonego tłumu pozdrawiających go ludzi. Potem samolotem polecieliśmy do Rzymu, a następnie helikopterem do Castel Gandolfo. W ten sposób szczęśliwie zakończyliśmy cały ten okres pielgrzymkowo-wakacyjny, który do dzisiaj uważam za wyjątkowy i niepowtarzalny.

Dziesięć lat później, tuż przed moim odejściem na emeryturę, pod-czas specjalnego spotkania z Papieżem w Castel Gandolfo 20 lipca 1998 roku, dokładnie w dziesiątą rocznicę wspinaczki na Peralbę, ofiarowałem Ojcu Świętemu rzeźbę z brązu wykonaną przez artystę z mojego miasteczka Ruggero di Lollo. Patrząc na nią, Jan Paweł II przypomniał sobie o tamtych wydarzeniach i poprosił mnie, żebym jeszcze raz o tym wszystkim szczegółowo opowiedział. Kiedy wspomniałem o mojej nieudanej i niepotrzebnej próbie powstrzymania Papieża, wskazując na księdza Dziwisza jako prawdziwego winnego i odpowiedzialnego za tę moją nieszczęsną inicjatywę, Ojciec Święty szeroko się uśmiechnął i poprosił, abym kontynuował relację. Potem powiedział, że każda wspinaczka, która pociąga za sobą trud i zmęczenie, zostaje nagrodzona poprzez możliwość dotknięcia i doświadczenia Boga, który nad nami czuwa i błogosławi nam z góry. Później przekazano mi, że Papież był bardzo zadowolony z tego naszego krótkiego spotkania i po raz kolejny wyraził słowa pełne uznania w stosunku do nas, dziękując za to, że czuwaliśmy i ochranialiśmy go nie tylko podczas jego „wakacji”, ale także w czasie wszystkich liturgii i ceremonii, którym przewodniczył.

Podczas swojego pobytu w Lorenzago w lipcu 1987 roku Jan Paweł II odprawił mszę świętą dla mieszkańców i turystów, którzy licznie odwiedzali tę miejscowość, szczególnie w czasie wakacji. Plac przy parafii świętych Marka i Fortunata, na którym odbyła się msza, był wręcz przepełniony ludźmi, którzy pewnie nigdy wcześniej nie wyobrażali sobie, że będą uczestniczyć we mszy z Papieżem w miejscowości, w której mieszka około 700 dusz.

W czasie homilii Ojciec Święty, zamiast przeczytać przygotowany tekst, wygłosił wspaniałą mowę, całkowicie spontanicznie. Powiedział między innymi: „Niech będzie błogosławiony trud, bowiem pomiędzy tymi górami i lasami można odpoczywać poprzez trud i zmęczenie! (...) W górach obecne jest pewne podstawowe słowo, pewien wewnętrzny rozkaz: iść. Ale razem z tym słowem współistnieje jeszcze inne: oddychać”. Potem Jan Paweł II powiedział, że między tymi dwoma słowami istnieje związek: nie można iść, nie oddychając. Jezus jest drogą, która daje nam także ducha. Duch Święty jest naszym boskim oddechem. W ten sposób nasza ludzka droga staje się boską.



Ojciec Święty mówił dalej, że cały świat jest pełen piękna: „Patrzę dzisiaj z bliska na te skały i szczyty i kontempluję wspaniałą panoramę. Trudno jest cokolwiek porównywać, gdyż niewątpliwie cały świat jest pełen pięknych rzeczy, ale ta wasza ziemia, ten wasz pejzaż jest jednym z najpiękniejszych widoków na całym świecie”. Rzeczywiście, nie ma wątpliwości, że góry w Cadore są dla patrzącego na nie czymś niezwykłym i swoim pięknem mówią o Bogu i przybliżają do Niego.

Nagle Jan Paweł II skierował do obecnych apel, żeby mu poradzili, jak mógłby wytłumaczyć „tym z Rzymu”, że był nieposłuszny wobec pewnej niepisanej reguły, że papieżowi nie wypada oddalać się z jego willi w Castel Gandolfo, gdyż tylko tam ma prawo do odpoczynku... Jako odpowiedź usłyszał niekończące się brawa. W tym momencie mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Ojca Świętego i lekko się do siebie uśmiechnęliśmy. Myślę, że Papież przypomniał sobie rozmowę, w której wyraził pewne obawy związane z tym, że być może ludzie nie zrozumieją tego, iż chce spędzać swój urlop w górach. Pozwoliłem sobie wtedy odpowiedzieć Janowi Pawłowi II, że zwykli ludzie na pewno to zrozumieją, a jedynie „ci z Rzymu” może będą mieli jakieś problemy, żeby pogodzić się z tym nowatorskim pomysłem. Zadzwoniłem do pana Navarro, który tamtego roku nie pojechał z nami, lecz pozostał w Rzymie, i opowiedziałem mu o tym wydarzeniu. Następnego dnia rzecznik Papieża, aby nie urazić zbytnio „tych z Rzymu”, dokonał małego cudu i powyższe słowa Ojca Świętego ukazały się jedynie w regionalnej gazecie „La Stampa” w Turynie.



Lorenzago del Cadore

Do tej pory opisywałem tylko krótkie, jednodniowe wyjazdy Papieża w góry, natomiast nie wspomniałem jeszcze o równie krótkich okresach wakacji Jana Pawła II. Ojciec Święty miał skrupuły, żeby porzucić swoje obowiązki na kilka godzin, a tym bardziej na kilka dni. Podczas jednej z wypraw w góry Abruzji nasz kochany Papież kilkakrotnie powtórzył, że chociaż te krótkie wyjazdy z Watykanu są dla niego wspaniałą okazją do odpoczynku, a także do modlitwy i kontemplacji (w pięknym otoczeniu gór i przyrody), to jednak są dla niego również powodem do zmartwienia, gdyż uważał, że poprzez swoje wyjazdy tylko dokłada obowiązków osobom, które mu towarzyszyły. Przede wszystkim jednak Jan Paweł II uważał, że te krótkie okresy odpoczynku stanowią – w pewnym sensie – obrazę Boga ze względu na to, iż w tym czasie nie wypełniał (bezpośrednio) swoich obowiązków duszpasterskich. Na koniec jednej z takich wypraw, przed wyjazdem do Rzymu, Ojciec Święty przywołał mnie do siebie, jak to zwykle czynił, zdjął czapkę i powiedział dosłownie: „Nie zasłużyłem sobie”.

Jan Paweł II miał zwyczaj zamieniać kilka słów z osobami, które mu zwykle towarzyszyły, w tym również ze mną. Pewnego razu, w Camerata Nuova, przywołał mnie do siebie i – będąc tego dnia w wyjątkowo dobrym humorze – powiedział mi, że dzięki tym wycieczkom razem z nim stałem się lepszym sportsmenem. Rzeczywiście, trochę ostatnio schudłem. Wykorzystując dobry nastrój Papieża i jego chęć do rozmowy, pozwoliłem sobie zasugerować – zgodnie ze wcześniejszymi rozmowami z jego sekretarzem księdzem Stanisławem Dziwiszem – że nadszedł stosowny czas, aby także on, jak każdy inny człowiek, udzielił sobie krótkiego urlopu w czasie lata i dobrze wypoczął. Taki wypoczynek przecież bardzo by mu się przydał, aby wzmocnić siły fizyczne i duchowe, szczególnie wobec zbliżających się obowiązków związanych z końcem drugiego tysiąclecia, który był wprawdzie jeszcze odległy w czasie, ale koniec wieku już „pukał do drzwi”. Ojciec Święty odpowiedział, że taka decyzja nie spotkałaby się z dobrym przyjęciem i zrozumieniem ze strony większości wiernych nie tylko we Włoszech, ale i na całym świecie. Ta jego troska nie była całkiem pozbawiona podstaw – wierni rzeczywiście nie rozumieli i nie znali trybu życia papieży, którzy przed Janem Pawłem II byli bardzo dalecy i nieosiągalni dla zwykłego ludu, od którego dzieliła ich pewnego rodzaju mistyczna bariera.

Ale inaczej było z Janem Pawłem II. On, od pierwszych dni swojego pontyfikatu, poszedł pomiędzy tłumy i oddał się im całkowicie, z entuzjazmem, gorliwością i duchem służenia właściwym dla młodych i pokornych księży. Na szczęście czas płynie i mentalność ludzi zmienia się na lepsze bardzo szybko. Byłem przekonany o tym, że wierni bardzo kochają swojego Papieża. Sposób pracy i nowinki, jakie wdrażał w czasie wykonywania swojej pasterskiej posługi, spotykały się z całkowitą akceptacją nie tylko ze strony starszych osób, ale przede wszystkim ze strony młodzieży. Przecież było czymś niemożliwym myśleć, że Jan Paweł II mógł oddawać się ciągle i całkowicie swoim obowiązkom (według mnie ponadludzkim), nie zachowując minimum czasu na konieczny odpoczynek.



Dlatego, korzystając z przychylności i szacunku, jakim darzył mnie Ojciec Święty, próbowałem wyjaśnić mu, iż decyzja o wyjeździe na wakacje nie wywołałaby żadnego negatywnego komentarza, wręcz przeciwnie, zostałaby przyjęta z całkowitą akceptacją i zrozumieniem przez prawie wszystkich wiernych. Pozwoliłem sobie jeszcze zauważyć, że nie mam żadnych obaw o reakcję wiernych, a przejmowałbym się jedynie ewentualnymi komentarzami ze strony niektórych osobistości zza Tybru... Papież zapytał mnie, co mam na myśli. Odpowiedziałem – kładąc sobie rękę na sercu – że czyniłem aluzję do niektórych prałatów kurii rzymskiej. Od razu pojąłem, że moje stwierdzenie zrobiło Ojcu Świętemu wielką przykrość. W tym momencie rozmowa zakończyła się. Po upływie pewnego okresu czasu mogłem się, niestety, przekonać, że miałem rację.

W maju 1987 roku zostałem wezwany przez sekretarza Jana Pawła II, który zakomunikował mi decyzję Papieża o spędzeniu krótkiego okresu odpoczynku w lipcu w małym miasteczku Castello Mirabello, w gminie Lorenzago del Cadore. Podczas tych wakacji Ojciec Święty zaplanował także odprawienie niedzielnej mszy świętej w Val Visdende. Zostali na nią zaproszeni wszyscy górale oraz funkcjonariusze lokalnych oddziałów policji, karabinierów i policji leśnej.

Zadowolony z decyzji Papieża, udałem się wkrótce po tym spotkaniu do Belluno i zapoznałem się z prefektem, kwestorem, komendantem karabinierów, odpowiedzialnym za policję leśną oraz księdzem biskupem Maffeo Ducolim. Dokonałem też wizji lokalnej w miejscu, gdzie Jan Paweł II miał mieszkać. Mała willa znajdowała się w Castello Mirabello i należała do diecezji Treviso, chociaż terytorialnie znajdowała się w diecezji Belluno-Feltre. Miasteczko to nosiło taką właśnie nazwę [„Castello” to po włosku „zamek” – przyp. tłum.], gdyż w odległości około stu metrów od wspomnianej willi wznosił się budynek, który przypominał swoją konstrukcją mały zameczek. Tam właśnie zamieszkaliśmy my: najbliżsi współpracownicy Ojca Świętego, dyrektor biura prasowego przy Watykanie, osobisty lekarz Papieża, pan Cibin, szef ochrony watykańskiej, oraz ja i mój najbliższy współpracownik pan Volpe.

Według moich zaleceń, przy pełnej współpracy przedstawiciela policji leśnej, została podjęta decyzja o wzniesieniu wokół willi, która miała gościć Jana Pawła II, specjalnego ogrodzenia. Wokół niego zrobiono chodnik, a całość oświetlono specjalnym systemem iluminacyjnym. Dzięki temu policjanci i karabinierzy mogli ochraniać całą strefę również w godzinach nocnych. Oprócz tego na drogach dojazdowych do Castello Mirabello zostały przewidziane punkty kontrolne, aby kontrolować i zatrzymywać osoby czy pojazdy nieposiadające zezwolenia. Wokół willi od zmroku do świtu mieli zostać rozstawieni najlepsi i najbardziej zaufani funkcjonariusze Inspektoratu Bezpieczeństwa. Służba ta miała odbywać się w całkowitej dyskrecji i zamaskowaniu. Wydałem rozkaz, aby wszyscy ochraniarze natychmiast „znikali”, jeśli tylko otrzymają informację, że Papież wyszedł do ogrodu na spacer. Mieli wykonywać swoje zadania, pozostając niezauważonymi przez Ojca Świętego. Muszę przyznać, że moi agenci wykonali powierzone im zadanie z ogromną wprawą i zręcznością. Kilkakrotnie mówiono mi, że mimo, iż Jan Paweł II wiele razy wychodził do ogrodu odmówić różaniec, to nigdy nie zorientował się, iż jest pod baczną obserwacją osób odpowiedzialnych za jego bezpieczeństwo.



Wróciłem do Rzymu i natychmiast zostałem wezwany przez szefa policji, wspomnianego już prefekta Parisiego, aby zdać dokładną relację i przedstawić plany ochrony Papieża i terenu, na którym będzie się znajdował. Mój raport został przyjęty przez ministerstwo i w trybie tajnym przesłany do różnych osób odpowiedzialnych za policję na szczeblach wojewódzkich, do wszystkich włoskich komend i prefektur oraz do głównej siedziby karabinierów. W dokumencie tym w sposób jasny i zdecydowany prosiłem wszystkie lokalne służby porządkowe, aby w ogóle nie interesowały się wyjazdami Ojca Świętego z willi i aby odpowiedzialność za ochronę osoby Jana Pawła II całkowicie zostawiły inspektoratowi.

7 lipca o godzinie 17.00 Papież, jak to było przewidziane w programie, wylądował na lotnisku wojskowym w Treviso, przybywając samolotem należącym do Rady Ministrów. Tam czekał na niego helikopter, który przewiózł go do Lorenzago del Cadore, niedaleko willi, w której miał mieszkać przez następny tydzień. Następnego dnia, o godzinie 9.30, niewielka kolumna samochodów – samochód wiozący Ojca Świętego jechał pomiędzy dwoma autami Inspektoratu Bezpieczeństwa (w jednym z nich znajdowałem się i ja) – wyjechała z Lorenzago w kierunku Stizzinoi, przejeżdżając przez Stabiere Pupenego i Val De Palu. W Averto nasi agenci poprzedzający kolumnę z Janem Paweł II zauważyli pewnego fotografa, który uzbrojony w teleobiektyw czekał na przejazd Ojca Świętego. Był to pewien znany nam trzydziestoośmiolatek z jednej z rzymskich gazet. Został on grzecznie przeproszony i doradzono mu, aby więcej nie próbował robić takich zdjęć. Korzystając z tej okazji, wydaliśmy oświadczenie do prasy, której wielu przedstawicieli znajdowało się w Lorenzago del Cadore (pośród nich byli dziennikarze będący naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, przedstawiciele ważnych agencji informacyjnych takich jak Ansa, Italia czy Reuter oraz wielu ważnych gazet), aby wszyscy fotoreporterzy całkowicie wstrzymali się od prób fotografowania Papieża na urlopie. Powiedzieliśmy jasno, iż żadna z takich inicjatyw nie spotka się z miłym odbiorem z naszej strony i jeśli spotkamy się z próbą złamania tego zakazu, będziemy interweniować ostro i zdecydowanie, oczywiście w zakresie dozwolonym przez prawo.

Jednocześnie nie chcieliśmy przeszkadzać dziennikarzom w wykonywaniu ich pracy, albowiem ten właśnie wyjazd Jana Pawła II – w przeciwieństwie do innych krótkich wypadów w góry – został oficjalnie upubliczniony. W związku z tym wicedyrektor Biura Prasowego przy Watykanie ksiądz prałat Giulio Nicolini, pod nieobecność dyrektora Joaquina Navarro-Vallsa, postanowił spotykać się codziennie z dziennikarzami, aby przekazywać im informacje o tym, jak Papież spędził dzień i w jakich miejscach przebywał, dając im w ten sposób z pierwszej ręki materiał do artykułów. Takie rozwiązanie zostało dobrze przyjęte przez dziennikarzy, chociaż następnego dnia kilku fotoreporterów próbowało ponownie „wkręcić się” pomiędzy samochody ochrony a samochód Ojca Świętego, czemu oczywiście natychmiast zapobiegliśmy. Potem jednak podobne epizody nie miały już miejsca i dziennikarze wykazali wysoki poziom kultury i dyskrecji, co docenił przede wszystkim sam Jan Paweł II.



9 lipca cały dzień padało. Deszcz może nie był ulewny, ale za to nieustanny. Nie powstrzymało to jednak Papieża, który wybrał się na bardzo długi spacer, chociaż nie mógł udać się – czego bardzo by chciał – w wysokie góry. W Val De Palu zatrzymaliśmy się na krótki postój w domu jakiegoś emeryta, który rozpoznawszy Ojca Świętego, zaoferował mu regionalny napój. Wszystkim nam bardzo on posmakował. Ponieważ staruszek ów nie stronił od wina, był przez to znany w okolicy z przedziwnych opowieści, którym nikt nie dawał wiary ni posłuchu. Kiedy zatem opowiedział wszystkim, że gościł samego Jana Pawła II, nikt mu oczywiście nie uwierzył. Jednak – ku zdumieniu innych mieszkańców Cadore – wersja zdarzeń opowiedziana przez emeryta została potem oficjalnie potwierdzona przez księdza prałata Nicoliniego.
Do Lorenzago wróciliśmy o 14.30. W czasie naszego wyjazdu nie było z nami profesora Renato Buzzonettiego, osobistego lekarza Papieża. Zastępował go profesor Sabato, świetny i młody lekarz z I Uniwersytetu w Rzymie.

10 lipca był przepięknym dniem. O godzinie 9.20, po odprawieniu mszy świętej i spożyciu śniadania, wyjechaliśmy w kierunku Val Grande, skąd rozpoczęła się bardzo wyczerpująca (przynajmniej dla nas) wędrówka do schroniska Berti, na wysokości 1950 metrów n.p.m. Do schroniska dotarliśmy około 13.30. Zjedliśmy drugie śniadanie i Ojciec Święty uciął sobie krótką drzemkę. Schodząc, dotarliśmy do tego samego punktu, skąd wyruszyliśmy. Wróciliśmy do Castello Mirabello około 17.30. Podczas tej wyprawy Jana Pawła II rozpoznał jakiś chłopiec, który miał około sześciu lat, i bez żadnego strachu towarzyszył mu w schodzeniu z gór, trzymając go cały czas za rękę. Przez całą drogę obaj rozmawiali. Nikt nie wie, o czym tak rozprawiali, ale jedno jest pewne: na koniec stali się bardzo dobrymi przyjaciółmi i rozstali się niczym starzy znajomi. Kto ich zobaczył z daleka, bez wątpienia mógł sobie pomyśleć, że widzi dziadka razem ze swoim wnukiem. Chłopiec był synem małżeństwa z Republiki Federalnej Niemiec, które spędzało w tych okolicach urlop. Kiedy przejmowali od Papieża swoją latorośl, Jan Paweł II serdecznie ich pozdrowił i podarował im różaniec.

Również w sobotę, jakby w rekompensacie za dżdżysty czwartek, pogoda była świetna. Pieszo dotarliśmy do San Nicolo di Comelico, a potem w mniej niż dwie godziny do Monte Zovo. Podczas krótkiej przerwy Ojciec Święty przywołał mnie do siebie. Był pogrążony w kontemplacji niepowtarzalnego piękna zieleni, w której tonęły góry. Zapytał mnie, czego doświadczam, patrząc na te góry, i w jaki sposób mógłbym zdefiniować kolory, jakie widziałem. Odpowiedziałem, że ten piękny widok przepełnia mnie szczęściem i zaprasza do refleksji. Papież natomiast w odpowiedzi rzekł: „Ta zieleń jest radosna!”. Potem szliśmy dalej aż do Costalty (jedna z wiosek regionu San Pietro di Cadore).



Była to niezapomniana wędrówka, gdyż w drodze powrotnej napotkaliśmy wielu wieśniaków, prawie wszystkich w podeszłym już wieku, którzy za pomocą sierpów, wideł i grabi zbierali siano dla bydła. Dla tych może niezbyt bogatych, ale na pewno uczciwych i pełnych godności ludzi było to jedyne bogactwo i sposób na przeżycie w tych trudnych warunkach. Kiedy widzieli, że jesteśmy w stosunku do nich niezwykle przyjaźnie nastawieni, porzucali swoją pracę i biegli nam na spotkanie, niosąc ze sobą swoje narzędzia. Gromadzili się wokół Jana Pawła II, a ten błogosławił ich wszystkich pojedynczo. Jedną z tych scen uwiecznił fotograf Arturo Mari, a zdjęcie zostało wydrukowane w wielu gazetach i obiegło cały świat. Następnie doszliśmy do letniej rezydencji (gościnnej acz nieco spartańskiej) księdza Ducolego, biskupa Belluno. Ojciec Święty zjadł tam obiad i o godzinie 17.00 udał się do pobliskiego kościółka, aby się pomodlić i pobłogosławić wszystkich parafian. Do Castello wróciliśmy około 18.00. Ale ten wspaniały dzień jeszcze się nie skończył. O 20.30 Papież wziął udział w przedstawieniu przygotowanym przez tutejszą młodzież. Na koniec młodzi wykonawcy ustawili się w szeregu, trzymając w ręku pochodnie i tworząc jakby ognisty szpaler łączący dziedziniec zamku Castello z willą, w której mieszkał Jan Paweł II. Świętowanie skończyło się około 22.30. Niewątpliwie wszyscy byli w pełni usatysfakcjonowani i... dosyć zmęczeni.

Zgodnie z zapowiedzią daną mi przez księdza Stanisława w czasie naszego spotkania, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o planie wyjazdu do Cadore, 12 lipca Ojciec Święty udał się helikopterem do Val Visdende, aby odprawić tam mszę świętą dla miejscowych górali, dla turystów odpoczywających w tym regionie oraz dla funkcjonariuszy policji leśnej. Była to formacja, której w tamtym konkretnie roku oraz w latach następnych była nam bardzo pomocna i niezastąpiona. Dzięki pomocy policji leśnej wyjazdy chronione przez Inspektorat Bezpieczeństwa przy Watykanie były w pełni udane.

Chciałbym w tym miejscu dodać, iż inspektorat, którym kierowałem, podczas letnich pobytów Papieża w Lorenzago, a potem w Valle d’Aosta, miał do swojej dyspozycji policyjny helikopter, jeden z najnowocześniejszych i najlepszych do latania w górach, który był własnością Oddziałów Grupy Lotniczej Policji w Bolonii. Dzięki temu mogłem wielokrotnie odbyć kontrolne loty nad konkretnymi szlakami i szczytami, na które potem udawał się Ojciec Święty. Podczas tych lotów zapisywaliśmy sobie wszystko i wspólnie z policjantami z policji leśnej wybieraliśmy miejsca, na których było możliwe ewentualne lądowanie. Dzięki temu mieliśmy dokładny plan miejsc, do których można było dotrzeć helikopterem, gdyby zaistniała potrzeba użycia go, choćby w przypadku jakiegoś nieszczęśliwego zdarzenia czy konieczności natychmiastowego przewiezienia Jana Pawła II w inne miejsce. Dzięki Bożej Opatrzności zarówno w tym roku, jak i w kolejnych latach nie było potrzeby użycia helikoptera, gdyż nie zaistniały sytuacje niebezpieczeństwa lub zagrożenia. W sposób ściśle tajny Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oddało nam także do dyspozycji w pełni wyposażoną karetkę pogotowia oraz lekarza. Chociaż należała ona do Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego, to jednak nie była w żaden sposób oznaczona. Mogliśmy z niej w każdej chwili skorzystać w razie potrzeby, gdyż stała zaparkowana, również nocą, tuż obok willi Papieża. Miałem też do dyspozycji kilku doskonale przygotowanych przewodników z psami. W ten sposób, biorąc pod uwagę ludzi, maszyny oraz psy, inspektorat dysponował tym, co najlepsze policja miała do zaoferowania.



Ale wróćmy do Mszy świętej zaplanowanej dla górali. Kiedy dotarliśmy do Val Visdende, było tam już ponad 20 tysięcy osób. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób udało im się dotrzeć do tego miejsca aż w takiej liczbie, biorąc pod uwagę zakazy wjazdu rozstawione w całej okolicy (Val Visdende jest parkiem przyrodniczym) oraz dosyć niedostępnie ukształtowany teren. Jan Paweł II odprawił mszę świętą i wygłosił przepiękną homilię, w czasie której podkreślił ogromne znaczenie mądrości, którą górale przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. Ojciec Święty powiedział, że wszyscy ludzie przyjeżdżający w góry i przebywający z góralami mogą z tych spotkań czerpać wiele korzyści. Wychodząc od dobroczynnego kontaktu z góralami, Papież podkreślił znaczenie i ważność relacji ze Stwórcą, która jest nagrodą, a otrzymują ją tylko ci, którzy – dzięki ciągłemu poszukiwaniu i zaangażowaniu – docierają na najwyższe szczyty duchowej relacji z Bogiem.

Muszę przyznać, iż w czasie tej mszy świętej cała ochrona przymknęła nieco oko na pewne nieformalne wydarzenia i fakty. Jeszcze przed mszą, kiedy Jan Paweł II – już ubrany w szaty liturgiczne – udawał się w procesji, idąc wzdłuż korytarza wyznaczanego przez barierki, w kierunku ołtarza, nagle, ku zdziwieniu wszystkich, ale nie moim, pewien mały chłopiec wyrwał się spod kontroli swoich opiekunów i podbiegł do Ojca Świętego. Jak to już miało miejsce kilka dni wcześniej, maluch podał rękę Papieżowi i doszedł z nim aż do samego ołtarza, gdzie został oddany pod opiekę swoich rodziców – znanego nam już małżeństwa z Niemiec. Ta sama rodzina, już raz wyróżniona, otrzymała kolejny przywilej uczestniczenia we mszy świętej w bardzo dobrym miejscu, tuż przy ołtarzu. Inaczej być nie mogło, wziąwszy pod uwagę „przyjaźń” malca z Janem Pawłem II. Na koniec mszy Ojciec Święty specjalnie pobłogosławił całą niemiecką rodzinę. Ta scena została zarejestrowana i wyemitowana przez wiele stacji telewizyjnych i myślę, że wzruszyła zarówno wszystkich bezpośrednich uczestników ceremonii, jak i telewidzów. Zresztą Papież zawsze wykazywał wiele delikatności i otwartości w stosunku do dzieci i młodzieży. Do dzisiaj noszę we wspomnieniach obrazy ze Światowego Dnia Młodzieży w Rzymie w 2000 roku, kiedy na Tor Vergata już nie tylko jacyś mali chłopcy, ale prawie dorośli młodzieńcy i dziewczęta sobie tylko znanym sposobem zdołali się przedostać przez barierki oddzielające wiernych od Jana Pawła II, a potem podbiegli i objęli Papieża, który witał ich i obejmował bez żadnego strachu.

Po krótkim i skromnym obiedzie, bo taki Ojciec Święty zawsze jadał, cała nasza grupa wróciła do Castello Mirabello i stamtąd o godzinie 14.00, ponownie helikopterem, Papież poleciał do Longarone, niedaleko Fortogni, gdzie znajduje się cmentarz ofiar tragedii w Vajont*.


* Tragedia w Vajont miała miejsce 9 października 1963 roku. Jej przyczyną było osunięcie się ziemi, która z góry Toc spadła do sztucznego zbiornika wodnego znajdującego się przed zaporą wodną w Vajont. To wywołało falę, w wyniku czego woda przelała się przez zaporę i uderzyła w miasteczko Longarone. Zginęło w sumie 1917 osób, z czego 1450 w Longarone, 109 w Castellavazzo, 158 w Erto i Casso oraz 200 osób z innych miejscowości. Zniszczone zostały także inne miejscowości, takie jak Codissago, Pirago, Fae i Rivalta.


Cmentarz ten wznosi się prawie naprzeciw zapory, nieużywanej już dzisiaj zupełnie, która mimo swojego ogromu i okazałości przypomina ludziom, że nawet najwspanialsze dzieła człowieka mogą stać się niebezpieczne i zagrozić jego kruchemu życiu. Spotkanie Jana Pawła II z rodzinami ofiar i z osobami, które przeżyły tragedię, było bardzo wzruszające. Papież wygłosił tam przejmującą mowę, dzięki której wszyscy poczuli się bliscy sobie nawzajem i stali się jedną wielką rodziną przywołującą pamięć tamtego smutnego wydarzenia. Jan Paweł II podkreślił, że wszyscy chrześcijanie żyją konkretną nadzieją, a wręcz pewnością, iż spotkają swoich zmarłych braci w domu Ojca. Potem rozmawiał osobiście z wieloma obecnymi osobami i każdą z nich pobłogosławił.

Następnie Ojciec Święty, znowu helikopterem, wrócił w okolice Lorenzago i tym razem już samochodem przejechał ulicami tego miasteczka pośród wiwatującego tłumu wiernych. Wiele zgromadzonych tam osób miało pierwszą i ostatnią być może możliwość zobaczenia Papieża z tak bliska. W ten sposób kończył się świąteczny dzień, w czasie którego Jan Paweł II miał tyle samo obowiązków duszpasterskich, co zwykle w Rzymie. Był on jednak przyzwyczajony oddawać się swojej posłudze całym sobą. W każdej chwili szukał okazji, aby spotkać się z ludem Bożym.

Następny dzień, 13 lipca, może służyć jako dowód na to, że góry, zamiast ujmować sił Ojcu Świętemu i męczyć go, dodawały mu sił.