Polonez po niemiecku

rozmowa z Karlem Dedeciusem

publikacja 14.01.2009 13:21

O przedwojennej Łodzi, uniwersalności polskiej literatury oraz propolskim lobby w Niemczech z Karlem Dedeciusem rozmawia Krystyna Jagiełło.

Polonez po niemiecku

Karl Dedecius - urodzony 20 maja 1921 r. w Łodzi, jest niemieckim tłumaczem i popularyzatorem literatury polskiej, odznaczonym m.in. Orderem Orła Białego, nieoficjalnym ambasadorem polskiej kultury w Niemczech. Przeżyłem najokropniejsze sytuacje, jakie mojemu pokoleniu stworzyła historia. Byłem pod Stalingradem, w łagrze sowieckim – prawie dziesięć lat wojny i niewoli. Może właśnie dlatego, że tyle zła doświadczyłem, staram się być człowiekiem porozumienia, pojednania.

Krystyna Jagiełło: Pana książka autobiograficzna „Europejczyk z Łodzi”, która właśnie ukazała się w Wydawnictwie Literackim, przedstawia bardzo sympatyczny obraz Polski przedwojennej.

Karl Dedecius: – Łódź była międzynarodowym tyglem. Mieszkało w niej dużo Niemców, dużo Żydów. Handel robili Żydzi, rzemiosło Niemcy. Łódź była miastem, w którym przynależność narodowa nie grała szczególnej roli. W „Ziemi obiecanej” Reymonta Żyd, Niemiec i Polak są przyjaciółmi. Ja przeżyłem w Łodzi czasy euforii wolności. Urodziłem się w rodzinie niemieckiej w 1921 roku, trzy lata po powstaniu Polski. Wszyscy byli nastrojeni pokojowo i optymistycznie. W takim świecie się wychowywałem. Chodziłem do świetnego gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego. Posłał mnie tam ojciec, który był urzędnikiem państwa polskiego, pracował w policji obyczajowej.

Zamordowali go bandyci, Polacy, w Łodzi w 1945 roku…
– Padł ofiarą atmosfery zemsty, która wtedy, w 1945 roku, musiała być bardzo silna. To tragiczne, miał bardzo dobre stosunki z Polakami, znał doskonale polski. Na szczęście matka już tego nie doczekała, zmarła wcześniej na raka. Wie pani, ja przeżyłem najokropniejsze sytuacje, jakie mojemu pokoleniu stworzyła historia, a przede wszystkim Hitler. Byłem pod Stalingradem, potem w łagrze sowieckim, razem prawie dziesięć lat wojny i niewoli. I może właśnie dlatego, że tyle zła doświadczyłem, zawsze staram się być człowiekiem porozumienia, pojednania.

Jak Pan zniósł wcielenie do Wehrmachtu?
– Nie miałem wyboru. Byłem osiemnastoletnim Niemcem i podlegałem mobilizacji. Dostałem się do tzw. ersatz-batalionów we Frankfurcie nad Odrą. Byłem niedołężnym rekrutem. Uratowała mnie muzyka i moje zdolności skrzypka. Zatrudniono mnie w orkiestrze. Ale jak wybuchła wojna z Rosją, wysłali wszystkich „maruderów” na front, gdzie straty były ogromne Mimo że nie miał Pan wyboru, jeszcze długo po wojnie tkwiła w Panu ta zadra, niemy wyrzut czyniony samemu sobie, że był Pan po drugiej stronie.
– Przyjaciółmi moich lat szkolnych byli właściwie sami Polacy. Wojna zastała nas w polskich Hufcach Pracy, uciekaliśmy razem przed armią hitlerowską do Lwowa. Gdy wróciłem do Łodzi, większości kolegów już tam nie było. Nieraz myślałem o tym, jak oni, moi polscy rówieśnicy, tę wojnę przeszli, co wtedy czuli. Dlatego najpierw przetłumaczyłem Baczyńskiego, Gajcego.

Pisze Pan, że na ich grobach składał wiersze zamiast kwiatów.
– To oczywiście metafora. Nie kładłem przecież tych wierszy na grobach, ale tłumacząc je, miałem uczucie, że składam hołd na grobie nieznanego polskiego poety, mojego rówieśnika. Baczyński – rocznik 1921, Gajcy – 1921. Ja ich tragedię rozumiałem jak nikt inny, bo byłem z tego pokolenia wychowanego w wolnej Polsce na ideałach humanistycznych, ze świadectwem dojrzałości otrzymanym trzy miesiące przed wojną. Dlatego chciałem to opisać. Ale jak? Oni sami opisywali wzruszająco swoje przeżycia: Baczyński na przykład opisuje noc poślubną spędzoną ze swoją żoną w rowie, niedługo potem pada od kuli. Tragiczniejszych życiorysów nie może być. Dlatego chciałem, żeby dokument tych przeżyć, poetycki, autentyczny, ujrzał światło dzienne również w Niemczech.

Ale kogo to w Niemczech obchodziło?
– Z początku nikogo. Stary Surkamp, właściciel wielkiego domu wydawniczego, do którego się zwróciłem, powiedział mi w latach 50., że po ostatniej wojnie nikt w Niemczech nie będzie chciał czytać polskich wierszy. Ale ja byłem pewien, że ta literatura powinna znaleźć swego czytelnika.

Mówi się, że literatura polska nie jest uniwersalna. Nawet niedawno jeden z naukowców Niemieckiego Instytutu Kultury Polskiej powiedział do mnie: „Literatura rosyjska – Dostojewski, Tołstoj, porusza problemy człowieka, duszy ludzkiej, a literatura polska jest o Polsce, o jednej z mniejszych prowincji świata”.
– To nieprawda. Moim zdaniem, literatura polska też jest uniwersalna, choć bardzo polska, co czyni ją oryginalną. Odwiecznych problemów ludzkich, na przykład u Mickiewicza, jest pod dostatkiem, ale są też i specyficznie polskie, odkrywcze Gdy czytałam Pana książkę „Europejczyk z Łodzi” i doszłam do wyznania, że zawsze czytał Pan „Tygodnik Powszechny” i „Kulturę” paryską, pomyślałam, że Pan jest polskim inteligentem świadomym swojej niemieckości. Czy ten etos tradycyjnego polskiego inteligenta, nieco odmienny od etosu inteligencji niemieckiej, nastawiony nie tylko na fachowość, stwarza Panu w Niemczech trudności?
– Wszędzie. I w Polsce, i tutaj. I jedna, i druga strona pełna była podejrzliwych dociekań: co się za tym kryje? Jaki on ma w tym interes? Dla kogo on pracuje? Mało kto wpadł na ten prosty pomysł, że może przydaję swemu życiu jakiegoś humanistycznego sensu. Nie rozumieli, że ja pracuję dla siebie.

Ale tę podejrzliwość stwarzała nie tyle Pańska praca translatorska, co działalność. Pan tworzył propolskie lobby w Niemczech…
– „Kto dąży do źródeł, płynie pod prąd” – pisał Stanisław Jerzy Lec. Samo tłumaczenie poezji nie wystarczy. Muszą być czytelnicy. Byłem o tyle w szczęśliwej sytuacji, że miałem wkrótce odpowiednie forum. Mianowicie wykłady na uniwersytetach w Moguncji, Heidelbergu, Frankfurcie, a także w instytutach i towarzystwach literackich. I coraz więcej słuchaczy. Kiedyś do teatru przyszło na mój wykład 2000 ludzi.

Na wykład o polskiej literaturze?
– Niech pani sobie wyobrazi. Ale to już w latach późniejszych. Z początku zapraszałem do domu, a potem do instytutu w Darmstadt małe grupy ludzi zainteresowanych polską kulturą, a szczególnie literaturą. Przychodziło po 10 osób: dziennikarze, reżyserzy, krytycy, germaniści, poloniści. Starałem się o atrakcyjny program, w czym pomagała mi finansowo fundacja Roberta Boscha, organizując rozmaite wyjazdy i wizyty, spotkania i wspólne występy Polaków z Niemcami, zwiedzanie teatrów, muzeów, bibliotek, wystaw.

Fundacja po prostu pomagała, sama z siebie?
– Trzeba ich było zainteresować sprawą. Wyszperałem, że Robert Bosch, umierając w 1942 roku, zapisał w testamencie fundację na rzecz porozumienia z sąsiadami. Wiedziałem, że z Francją już nawiązali ścisłą współpracę. Pojechałem do Stuttgartu i powiedziałem im: sąsiedzi to także Polska, nie tylko Francja. Muszę przyznać, że oni pozostali tej idei wierni. Przede wszystkim pomagają finansować różne inicjatywy Niemieckiego Instytutu Kultury Polskiej w Darmstadt. Instytut to Pana ogromne dzieło. Ale wtedy, kiedy powstawał (oficjalne otwarcie w roku 1980), nie był Pan już „samotnym jeźdźcem”.
– Klimat polityczny wobec Polski zmieniał się i powoli zacząłem być poszukiwany. Pewnego dnia w latach 70. zwrócił się do mnie prof. Kaiser z Instytutu Polityki Zagranicznej w Bonn i zaproponował, żebym wziął udział w pierwszym spotkaniu forum polsko-niemieckiego. Przedstawiłem tam moją ideę zorganizowania centrum porozumienia pokojowego między Polską a Niemcami: plan instytutu naukowego do badań nad literaturą i kulturą polską. Jako zalążek współpracy i wymiany, na początku kulturalnej, bo wszystko, co ważne, zaczyna się od edukacji. Mój plan podobał się wszystkim. Okazało się, że Niemiecki Instytut Kultury Polskiej był jedyną propozycją zgłoszoną na forum, która została urzeczywistniona.

Również dzięki wielu ludziom, którzy wyciągali już wtedy przyjazną dłoń do Polski.
– Oczywiście. W grupie założycieli instytutu było kilkanaście osób, m.in. hrabina Marion von Dönhoff, która zainteresowała instytutem fundację Volkswagena wspierającą nas finansowo. Nieoceniony był nadburmistrz Darmstadt Winfried Sabais, który oddał na usługi instytutu zabytkową willę należącą do miasta.

Czy Polska współczesna, tak odmienna od Polski Pana młodości, jest jeszcze trochę Pana krajem?
– Trudne pytanie. Bo nie tylko Polska jest inna. Ja też się zmieniam, mam już przecież 88 lat. Chciałbym tylko skończyć to, co zacząłem. Skończyłem właśnie tom antologii „Polnische Gedichte des XX Jahrhunderts” (Polska poezja XX wieku) i drugi tom „Polnische Geist aus 2000 Jahren” (Życie intelektualne Polski na przestrzeni 2000 lat). To będą wypisy z historii polskiej literatury, nauki, przegląd kultury słowa i myśli w cytatach i fragmentach.