Mędrzec z pędzlem

Bogdan Gancarz

publikacja 09.04.2009 12:31

O czym Muzy szeptały do ucha Jackowi Malczewskiemu? Można się tego dowiedzieć na pięknej wystawie w Muzeum Czartoryskich.

Mędrzec z pędzlem Foto: Grzegorz Kozakiewicz

Krakowianie przechodzący lub przejeżdżający ulicą Księcia Józefa mijają zazwyczaj obojętnie odrapaną willę pod numerem 29, tonącą wiosną w kwiatach kwitnących na licznych krzewach. Tymczasem w tutejszym ogrodzie pojawiały się niegdyś fauny, nimfy, siadywał św. Franciszek, Chrystus rozmawiał z Samarytanką, okazałe kobiety zaglądały do zatrutych studni. Wszystko to odbywało się w wyobraźni wielkiego polskiego malarza Jacka Malczewskiego, który – mieszkając tu w latach 1899–1910 – swoje fantazje przenosił pędzlem na płótno.

W Krakowie spędził większą część życia. Urodzony w 1854 roku, przyjechał pod Wawel w 1871 r., aby uczyć się w gimnazjum i pozostał do końca życia, czyli do 1929 r. Jego natchnieniom artystycznym poświęcono wystawę „Podszepty sztuki. Jacek Malczewski 1854–1929”, którą można podziwiać w Arsenale Muzeum Książąt Czartoryskich.

Wielkie namiętności
– Patrząc na autoportrety Malczewskiego, przekonałam się, że przedstawiają kogoś pewnego swej wyjątkowości, artystę stojącego ponad światem, sprawującego rząd dusz – mówi autorka wystawy Urszula Kozakowska-Zaucha z krakowskiego Muzeum Narodowego. – Odważył się jednak na pokazanie widzom istoty pracy artysty. Wprowadził ich do swojej pracowni, pokazywał trud bycia artystą, trud radzenia sobie z natchnieniem, trud radzenia sobie z Muzami.
Do 51 obrazów dobrano klucz malarskich natchnień. Wielkie wrażenie robią rzadko widywane w Krakowie, bo przechowywane w Rogalinie pod Poznaniem, dwa płótna – „Melancholia” i „Błędne koło”. Pokazują, że w głowie artysty nieustannie kłębią się rozmaite wytwory wyobraźni, nie dające mu spokoju, każące odnosić się do ważnych spraw doczesności i zaświatów. Oba obrazy niewątpliwie wpłynęły na proces tworzenia dramatu „Wesele”, czemu sam autor Stanisław Wyspiański nie zaprzeczał.

„Melancholia” miała pierwotnie autorski tytuł „Wiek ostatni w Polsce”, pozwalający łatwiej zrozumieć przesłanie obrazu. Jak pisze wybitna znawczyni twórczości Malczewskiego Stefania Krzysztofowicz-Kozakowska – na obrazie przedstawiającym pracownię malarską „wiruje w somnambulicznym tańcu tłum, w szynelach sybirskich, z kajdanami, kosami, ogarnięty niemocą wydostania się przez otwarte okno do rozsłonecznionego ogrodu, ku wolności. Widoczne w głębi atelier, wyłaniające się z ustawionego na sztalugach obrazu, szaleńczo pędzące dzieci, stopniowo dorastają, by w pobliżu otwartego okna osiągnąć wiek starczy, niedołężny. Wówczas, już jako wiekowi zesłańcy, nie mają ani siły ani też odwagi na wyrwanie się z niewolniczej klatki. Boją się wolności, poddają się determinującemu dramatowi historii, dramatowi polskiego losu”.

Malczewskiego przedstawiano często jako poczciwego „dziadzię”, który malował sobie spokojnie, bez wstrząsów i emocji. Tymczasem ten „mały wielki człowiek” ulegał wielkim namiętnościom. „Potrzebował miłości jako tematu i podniety twórczej” – wspomina Michalina Janoszanka, która była jedną z muz malarza. Muzom – żonie Marii, Michalinie Janoszance i przede wszystkim Marii Balowej – autorka wystawy poświęciła duży fragment. Wzrusza delikatnością „Portret narzeczonej”, migają fauny w tle portretu Janoszanki. Króluje przede wszystkim jednak pani Balowa, o której zafascynowany Malczewski (złośliwi współcześni widzieli niesłusznie tę fascynację jako pospolity romans) napisał: „Piękność tej kobiety wyrosłej na polskiej ziemi w artystę rzemieślnika przetwarza”.

– Na obrazach Malczewskiego przybierała ona postacie Erosa i Śmierci, Chimery i Harpii; Meduzy, Polonii, Nike, Eloe i Ellenai, Beatrycze i Eurydyki. To ona jako Chimera siadywała przy studni, wabiąc swoim kuszącym i drapieżnym uśmiechem. Była również Aniołem Śmierci, kładącym w wymownym geście palce na oczach artysty i pięknym zielonoskrzydłym Archaniołem Rafałem, towarzyszącym Tobiaszowi – mówi Urszula Kozakowska-Zaucha.

Chrystus z twarzą malarza
Malczewski był człowiekiem bardzo religijnym, w duchu św. Franciszka. Tę religijność było widać w obrazach (także tych o tematyce świeckiej!), w deklaracjach i w praktyce życia codziennego. „Jesień mianowicie wlewała we mnie dziwny smutek i dziwny spokój jak na dziecko. Godzinami siadywałem w trawie zroszonej szronem i słuchałem jesiennych wsi odgłosów, wtedy serce mi rosło, wzbierała pierś i płacz czułem w gardle mojem. Mimo woli wtedy się modliłem jak dotąd się modlę i wznosząc oczy w górę wśród szarych obłoków szukałem Pana i Stwórcy, by mu dziękować za życie, za to, co mnie otacza. Godzina taka była mi ekstazą, niebem na ziemi” – pisał w „Luźnych kartkach”.

Od dzieciństwa spotykał osoby o ponadprzeciętnej religijności: swoją ciotkę błogosławioną Wandę Malczewską, kolegę-malarza św. Brata Alberta Chmielowskiego, księcia metropolitę Adama Stefana Sapiehę, metropolitę Andrzeja Szeptyckiego.

Na swych obrazach wielokrotnie przedstawiał Chrystusa, Matkę Bożą, św. Agnieszkę, św. Franciszka, biblijnych proroków, anioły. Świętość była więc też jednym z „podszeptów”, który kształtował jego sztukę. Świadectwem głębokości przeżywania przez Malczewskiego tej sfery był fakt, że wielokrotnie twarz Chrystusa na jego obrazach to twarz samego autora.
Zwiedzający krakowską wystawę w Arsenale mają niepowtarzalną okazję zobaczenia obrazu „Niewierny Tomasz”. – Nie był dotąd pokazywany. Odkryliśmy go w jednej z kolekcji prywatnych, której właściciele zgodzili się wypożyczyć dzieło na czas trwania wystawy. Malarz nadał Chrystusowi rysy swojej twarzy, zaś do postaci niewiernego Tomasza pozował mu ulubiony uczeń Vlastimil Hofman – mówi Urszula Kozakowska-Zaucha.

Sztukę trzeba wymodlić
Malczewski miał wielką cześć dla św. Franciszka. Namalował jego piękny portret. Tłem był ogród zwierzynieckiego domu, w którym mieszkał malarz. Użyczył świętemu swojej twarzy, zaś w jego otoczeniu sportretował swoich domowników, a także... fauny i chimerę. Zaprzyjaźniony z bernardynami, wstąpił do III zakonu św. Franciszka i w ubogim franciszkańskim habicie został złożony do trumny. Wyrazem franciszkańskiego ducha malarza była jego niezwykła hojność wobec ubogich. Nie dawał im pieniędzy, bo zazwyczaj ich nie miał. Bardzo często jednak malował ich i obdarowywał ich tymi portretami, które potem spieniężali za wysokie kwoty. „Przychodzili stróże, listonosze, ramiarze, posługacze, kominiarze i cała masa najrozmaitszych indywiduów; roiło się od tego koło bramy przy drzwiach pracowni, a pan Jacek malował ich, a szkice i obrazy rozdawał. A gdy psy szczekały na tych gości, odprowadzał ich do bramy. Z kucharek i pokojówek powstawały cudne dzieła: Meduzy i Harpie ze skrzydłami u głów. Widząc obrazy Malczewskiego po różnych salonach, mam nieraz ochotę wykrzyknąć: Marynia – Jagosia – Hanusia! Znałam bowiem te Harpie i Niki wiążące sandały” – wspomina w książce „Wielki tercjarz” Michalina Janoszanka.

Religijność uważał Malczewski za fundament tworzenia, a nie tylko za podstawę tworzenia dzieł religijnych. „Bo to, proszę pani zacnej, ludzie myślą, że sztukę to można robić, a sztukę trzeba wymodlić. Nie wystarczy, żeby umieć rzemiosło najlepiej: trzeba wielbić Boga” – zwierzał się babce swej młodej powiernicy i modelki, malarki Michaliny Janoszanki. Był to – jak napisała Janoszanka – „typ mędrca o duszy dziecięcej”, kryjącego za maską błazeńską (jak zwierzała się jego kucharka: „Dużo różnych widziałam, ale takiego nagłupiastego pana jak nasz, nigdy”) gorycz i delikatność uczuć. Vlastimilowi Hofmanowi zwierzył się kiedyś, że „od czterdziestu lat maluje polską duszę”.

***

Wystawę „Podszepty sztuki. Jacek Malczewski 1854–1929” można oglądać do 24 maja w Arsenale Muzeum Książąt Czartoryskich (ul. Pijarska 8).