Na ekranach kin Wojna domowa

Piotr Drzyzga

publikacja 01.09.2009 15:35

Większość komedii romantycznych, od których uginają się półki w wypożyczalniach, jest do siebie podobnych, jak dwie krople wody. Te same wątki i motywy odgrywane i odgrzewane na okrągło w niemal identycznych – paryskich, lub nowojorskich – sceneriach.

Na ekranach kin Wojna domowa Jessica Biel w roli niepokornej synowej. Foto: Best Film

Tymczasem wyreżyserowana przez Stephana Eliotta „Wojna domowa” wyłamuje się z konwencji typowego, hollywoodzkiego "kom-romu". Pozornie treść jest ta sama, co w setkach innych fabuł z tego gatunku. Matka nie akceptuje wybranki swego syna, więc w relacjach między dwoma paniami zaczynają się poważne zgrzyty. Co więc powoduje, że warto zwrócić uwagę na „Wojnę domową”?

Przede wszystkim fakt, iż jej akcja dzieje się gdzieś na przełomie lat ’20 i ’30 XX wieku. Już sam koloryt tamtej epoki sprawia, że mamy wrażenie obcowania z filmem przeznaczonym dla nieco bardziej wymagającej publiczności. Ale przecież, tak jak nie szata zdobi człowieka, tak też i nie same retro-kostiumy i dekoracje wpływają na wartość tego filmu. Istotne jest tu zestawienie ze sobą dwóch typów mentalności.

Jędzowata matka głównego bohatera, w którą wcieliła się Kristin Scott Thomas, jest przedstawicielką brytyjskiej arystokracji, a co za tym idzie, wielbicielką wszelkiej maści ceremoniałów, tradycji i rytuałów, z których wyłamanie się, stanowi dla niej grzech najcięższy. Żoną bohatera – w tej roli Jessica Biel - jest natomiast przebojowa, wyemancypowana Amerykanka, która nie ukrywa, że woli brać udział w wyścigach samochodowych, niż w polowaniach na lisy, zaś abstrakcyjne malarstwo a la Picasso – do którego zresztą ponoć zdarzało jej się pozować nago – jest jej znacznie bliższe, niż klasyczne, portretowe pozy, w których gustuje teściowa-Angielka.


Jessica Biel w roli niepokornej synowej, która nawet sztywnego, brytyjskiego kamerdynera potrafi sprowokować do odtańczenia charlestona.

Zderzenie ze sobą dwóch tak różnych charakterów, prowadzi rzecz jasna do niezliczonych, komicznych sytuacji, ale też nie samymi zabawnymi wydarzeniami naszpikowana jest fabuła „Wojny domowej”. Nie brak w niej i poważniejszych tonów - ot, chociażby wątków, które odsyłają nas do czasów I wojny światowej i traumy, jaką przeżyła w tamtym okresie w okopach jedna z postaci, a także kłopotów finansowych, w które popadną w pewnym momencie arystokraci. Właśnie wtedy twórcy filmu udowodnią nam, że budowana przez nich od początku opozycja pomiędzy teściową i synową, może mieć także głębszy sens i symbolizować tak naprawdę przedsiębiorcze i elastyczne społeczeństwo amerykańskie, w kontrze do zachowawczego, a przez to nieco nieporadnego - żyjącego niemal wyłącznie przeszłością - społeczeństwa brytyjskiego.

Warto także wspomnieć o kapitalnej kreacji ospale snującego się po domu Colina Firtha, który już dawno odpuścił sobie spory ze swoją apodyktyczną małżonką, a który w finale filmu postara się o naprawdę zaskakującą pointę. Wszystko to zaś z klasą, stylowo, w rytm - między innymi - niezapomnianego „Let's Misbehave” Cole Portera, z zachwycającą swą architekturą rezydencją Flintham Hall w Nottinghamshire w tle... Bardzo dobre i naprawdę nie głupie, rozrywkowe kino. Warto się wybrać! *** „Wojna domowa”; reż. Stephan Elliott; wyk. Jessica Biel, Colin Firth, Kristin Scott Thomas; dystrybucja: Best Film.

Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:

  • Film
  • Literatura
  • Muzyka
  • Sztuka
  • Zjawiska kulturowe i społeczne
  • Sylwetki