Prawda czasu, prawda ekranu

Mateusz Hofman

publikacja 09.01.2010 08:22

Co jest ważniejsze przy realizacji filmu opowiadającego o czasach minionych – wierność faktom, czy licentia poetica?

Prawda czasu, prawda ekranu Foto: United International Pictures

Idealna wydaje się odpowiedź proponująca znalezienie złotego środka. Sztuka nie znosi jednak sądów kategorycznych. W swoim najnowszym filmie Quentin Tarantino prawdą historyczną zajmuje się mało, tworząc znakomity film będący wyzwaniem dla dotychczasowej tradycji. W związku z druga wojną światową kino poruszało do tej pory najczęściej dwa tematy – holocaust i wielkie bitwy, które losy tego konfliktu zmieniały. W „Bękartach wojny” tego pierwszego nie jest wiele – choć przyznać trzeba, że jest ważne – tego drugiego nie ma wcale. Jest za to nieograniczona w żaden sposób fantazja reżysera. To z niej reżyser tworzy swoją Historię. Opowiada o zemście.

Żydowska rodzina ukrywana przez francuskiego wieśniaka zostaje odnaleziona i zmasakrowana. Jest to reżyserowi potrzebne tylko o tyle, że stanowi zawiązanie akcji. Postać dziewczynki – Shosanny – której udaje się uniknąć śmierci – powróci.

Dla Tarantina ważniejsze jest jednak to, co dzieje się przed samą masakrą. Scena, w której Hans Landa (genialna rola nieznanego właściwie do tej pory austriackiego aktora Christopha Waltza) namawia wspomnianego Francuza do wydania ukrywających się jest niesamowicie długa. Nie nudzi jednak. Tarantino udowadnia w niej swój reżyserski i scenopisarski kunszt. Tworzy napięcie, którego nie powstydziliby się najwięksi reżyserzy, a napisany przez niego dialog prawdopodobnie równie dobrze brzmiałby w formie książkowej.

Pada w tej scenie kwestia, która jest dla filmu znamienna. Rozmowa toczy się po francusku, ale pułkownik SS stwierdza, że nie zna tego języka zbyt dobrze. Proponuje więc przejście na angielski. Okazuje się, że gospodarz ten język zna. W świecie filmu wszystko może się zdarzyć.

Tytułowe bękarty to grupa amerykańskich żołnierzy żydowskiego pochodzenia. Skalpują oni niemieckich wojskowych (to nie jedyne nawiązanie do westernów jakie można w tym filmie znaleźć). Tych, którym wspaniałomyślnie darują życie - naznaczają. Nawet gdy już zdejmą mundur, będą próbowali wtopić się w tłum, nie będą mogli ukryć swojej przeszłości. Zło zostaje ukarane i na zawsze napiętnowane.

W najnowszym obrazie twórcy „Pulp Fiction” (od którego „Bękarty wojny” nie są bardzo odległe) druga wojna światowa w Europie kończy się w 1944 roku. Ileż cierpień i żyć ludzkich oszczędzono.

Historycy i moraliści mogą wybrzydzać. Quentin Tarantino jednak świadomie daje niemoralną wręcz rozrywkę, w której nawet najtragiczniejsza prawda historyczna nie ma znaczenia. Opowieść toczy się w świecie filmowym, który jest światem idealnym. W nim tylko zło zostaje ukarane. Nawet jeśli coś skończy się źle to zawsze pięknie (jak kiczowato – melodramatyczny wątek miłości niemieckiego bohatera wojennego do Shosanny). Tylko w tym świecie w każdej chwili można przejść z francuskiego na angielski, ten jest przecież bardziej zrozumiały na całym świecie, bardziej międzynarodowy.

Wszystko to świetnie wyreżyserowane, sfotografowane, zmontowane i napisane. Można by wymieniać nawiązania (mnie najbardziej przypadła do gustu świetna trawestacja motywu przymierzania butów z Kopciuszka). Od strony roboty filmowej ”Bękarty filmowe” są bez zarzutu.

Z każdego punktu widzenia są bez zarzutu.