Reżyser w białej sukience

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 18.08.2009 11:07

Na plan przychodzi tak jak jej najwygodniej – w sukience i szpilkach. Żeby nie myśleć o wyglądzie, ale pracy. – Wiem, że jeden film nie zmieni świata – mówi Magda Piekorz. – Ale jeśli komuś coś drgnie w sercu, to już wiele.

Reżyser w białej sukience

Te szpilki nosi tak jak jej mama Maria, bo obie mają stopy o wysokim podbiciu. Dziś mówi, że włożyła sandałki na płaskim obcasie, a ja widzę, że mają dobrych kilka centymetrów. Zmieniła je na adidasy może dwa razy. Raz to było w Bośni, kiedy kręciła dokument o ekshumacjach ciał pomordowanych muzułmanów. Drugi raz w Chorwacji, w czasie warsztatów dokumentalnych, w trakcie pracy nad filmem o dzwonniku Gigi – jedynym mieszkańcu opuszczonej wioski. Przeszła wtedy prawdziwy kurs przetrwania – spanie na podłodze, korzystanie z toalet, w których były tylko dziury w podłodze. – Pojechałam jak na wycieczkę: z walizką na kółkach i dziesięcioma sukienkami – wspomina.

Te sukienki pasują do jej włosów i delikatnej twarzy. Mogłaby grać w filmach piękne kobiety z oczyma wiecznie zdziwionych dziewczynek. Na przykład ulubioną hrabinę Oleńską z „Wieku niewinności” Martina Scorsese. – Ona wyprzedza epokę, idzie gdzieś naprzód, zamiast zwyczajnie żyć – opowiada. Marzy o epickim filmie kostiumowym. – Od kobiet z przeszłości różnimy się tylko strojem i kontekstem życia, ale w głębi jesteśmy takie same – uważa. – Nasze namiętności się nie zmieniły. Kiedy oglądam film, którego akcja rozgrywa się w XIII czy XV wieku i dotyczy on człowieka, to znaczy, że dotyczy i mnie. Ma przekonanie, że człowieka lepiej można poznać poprzez film niż w życiu. – Bo film skupia naszą uwagę na jakimś bohaterze i wtedy naprawdę możemy się z nim spotkać – wyjaśnia. Po „Czyż nie dobija się koni” Sydneya Pollacka, „Kabarecie” Boba Fosse’a, „Kinie Paradiso” Giuseppe Tornatore, przy którym zawsze płacze, i wszystkich filmach Antonioniego, lepiej rozumie siebie. – To tak jakbym zobaczyła się z boku, wtedy łatwiej powiedzieć, co robię dobrze, co źle.

W roli głównej
Od dziecka chciała być aktorką, bo wydawało jej się, że to właśnie aktorzy stwarzają świat, który widzi na ekranie. Sama lubiła grać rolę główną przed ukochanymi dziadkami Tenią i Jasiem – rodzicami mamy. Jeździła do nich do Będzina, a oni pozwalali jej zamieniać się w księżniczkę albo kucharkę. Na podłodze rozsypywała mąkę, mieszała ją z jajkami i piekła ciasto. Albo przebierała się w wymyślne stroje. Dziadek zbudował jej na działce domek o wdzięcznej nazwie „Magdusia”. – Byłam typową rozpieszczoną jedynaczką – uśmiecha się. – Dostałam wtedy zapas miłości na całe życie. Wieczorami na swoim polowym łóżku czekała, aż dziadkowie zasną, i do końca programu oglądała filmy – „Życie Kamila Kuranta”, „Zaklęte rewiry”, „Marco Polo”, „Michał Strogow – kurier carski”.

Pierwszy raz do kina poszła z tatą Januszem. Obejrzeli „King Konga”. Do dziś dom – bazę do wszystkich wypadów w świat – ma w Katowicach-Bogucicach, najstarszej dzielnicy miasta. Zamieszkali tam od jej dzieciństwa, blisko kopalni „Katowice”, gdzie znalazł pracę jej tata po krakowskiej AGH. Mama prowadziła zajęcia w Zakładzie Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego. A Magda stawiała pierwsze kroki w kółku teatralnym katowickiego Pałacu Młodzieży, zwyciężała w konkursach recytatorskich, prowadziła programy w regionalnej telewizji. A potem... nie dostała się do szkoły teatralnej. Właściwie zdawała do wszystkich po kolei. Brała lekcje dykcji, uczyła się w studium aktorskim Doroty Pomykały. Ale nie poznali się na niej ani Globisz, ani Stuhr. – Całe szczęście, bo byłabym złą aktorką – śmieje się. – Lubię czuwać nad całością, a tak stale zwracałabym uwagę innym.

Kino Magdy
Była na drugim roku politologii Uniwersytetu Śląskiego, kiedy na katowickim Wydziale Radia i Telewizji otwarto studia pomaturalne. Postanowiła spróbować tu i w szkole teatralnej w Krakowie. W obu zakwalifikowała się do ostatniego etapu. Ale wyznaczono go na ten sam dzień. Już podczas wstępnych egzaminów na reżyserię zafascynowała ją realizacja krótkich scenariuszy. Dlatego wybrała Katowice. Ale jej nazwisko było dopiero drugie pod kreską. – Moja szkoła wszystko na mnie testuje – opowiada. – Na pierwszym roku zostałam pierwszym wolnym słuchaczem, teraz obroniłam pierwszy doktorat z filmów dokumentalnych. Te filmy dokumentalne udawały jej się od początku. Zarówno w nich, jak i w fabularnych zwraca uwagę na formę, bo nie lubi złego oświetlenia, niedbałego montażu.

Ale przede wszystkim ważna jest treść. – Wolę „Amatora” i „Przypadek” Kieślowskiego niż to, co robił później – mówi. – W tych wcześniejszych czuję jego nerwy na wierzchu, w kolejnych – chłód doskonałości formalnej. A ja muszę bezpośrednio dostać się do bohatera, dotknąć go, bo tylko wtedy go zrozumiem. Bohaterowie jej dokumentów są właśnie tacy „dotykalni”. „Dziewczyny z Szymanowa” przedstawiają życie uczennic szkoły zakonnej sióstr niepokalanek. – Chciałam się dowiedzieć, jak nastolatki funkcjonują w sytuacji pewnego zamknięcia, w okresie, kiedy ich hormony szaleją – wyjaśnia. Była wtedy od nich niewiele starsza. Siostra dyrektor obejrzała film i jej się spodobał. Dopiero potem rozpętała się afera prasowa wywołana przez tendencyjny artykuł w „Trybunie”. Musiała tłumaczyć się przed Komisją Etyczną i Radą Programową TVP. I wygrała, nic w filmie nie zmieniła. – Nie interesuje mnie skandal, robienie czegoś pod publiczkę, chcę być wierna kinu autorskiemu – dodaje.

Zdążyć z uczuciem
W dokumencie „Bośnia” pokazała sytuację muzułmańskich kobiet rozpaczliwie szukających szczątków swoich bliskich. Bo w islamie tylko godnie pochowani dostępują życia wiecznego. Podczas ekshumacji pomagała im polska antropolog Eva Klonowski. – Starałam się podpatrzeć, jak Polka mierzy się z problemami innej kultury, religii – mówi. W „Arystokratach w nowej Rosji” przedstawia rosyjskich dziedziców tytułów, którzy przez lata musieli ukrywać swoje pochodzenie. „To nie skrzydła ku sławie, ale krzyż” – powiedział jej reżyser Nikita Michałkow o swoim arystokratycznym pochodzeniu.

W „Przybyszach” ukazała problem artystów awangardowych, którzy sprowadzają się na wieś i nie mogą z tamtejszymi mieszkańcami znaleźć wspólnego języka. Podczas kręcenia „Franciszkańskiego spontanu” zakochała się we franciszkanach, którzy w bazylice w Katowicach-Panewnikach co roku wznoszą 18-metrową, największą w Europie, szopkę. – Pracują przez trzy tygodnie, żeby ktoś przez chwilę mógł się zachwycić – mówi. – To, że zostałam reżyserką, to jakaś prawda o mnie – dodaje. – Każdym filmem chcę powiedzieć coś ważnego. Wybieram tematy, które mnie bolą, przejmują. Nie wstydzi się mówić o swoim poczuciu misji. O sile sztuki, która zmienia świat, ma dalszy ciąg w życiu odbiorców. Tak było z jej „Pręgami” według prozy Wojciecha Kuczoka. – To opowieść o bezradności ojca, który nie potrafi pokazać synowi, że go kocha. Potem syn myśli, że też nie umie kochać – streszcza go. Po projekcji „Pręg” na Festiwalu Filmowym w Gdyni podszedł do niej 40-letni mężczyzna i długo jej dziękował: „Mój tata ma osiemdziesiąt kilka lat i jeszcze zdążę mu powiedzieć, że go kocham”. Bez dopowiedzenia
Wierzy w miłość, taką ewangeliczną, aż do śmierci. – Choć nie powinnam – zastrzega się. – Rodzice się rozstali, kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata. Potem rzadko kontaktowała się z ojcem. Zobaczyli się w jej 30. urodziny, 2 października, właśnie na premierze „Pręg” w katowickim „Światowidzie”. W kalendarzu liturgicznym Kościoła katolickiego przypada wtedy święto Aniołów Stróżów. Jej czy jego Anioł Stróż zadbał wtedy o to spotkanie. To był film o nich, wypełnienie wieloletniego milczenia.

– Umówiliśmy się, że odwiedzi nas z mamą w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia – pamięta. Jednak nie przyszedł. Zmarł na zawał dwie godziny wcześniej. Do dziś brakuje jej rozmowy, która się wtedy nie odbyła. Przyznaje, że lubi filmy bez pointy, pełne niedopowiedzeń, takie, które można zakończyć po swojemu. Tak jak „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego. – Poprzez morał reżyser narzuca nam swoje zdanie, a mnie podobają się filmy, które przeprowadzają przez świat. Reżyser odkrywa go razem z nami...

Reżyserować siebie
W życiu jest mało konkretna, niezdyscyplinowna, trudno jej się pozbierać. Na wycieczce w Rzymie mdlała podczas upału, zostawiła sweter na lotnisku. Praca nad filmem czy spektaklem zmienia ją w innego człowieka. Potrafi mobilizować się przez 24 godziny na dobę. Kiedy jechała do Bośni, nie bała się, że ich autobus obrzucą kamieniami. Nigdy nie unika trudnych rozmów. Bo film to dla niej życie. Krzysztof Zanussi, decydując się na produkcję „Pręg”, pomógł jej przekroczyć granicę między dokumentem a filmem fabularnym. Cóż z tego, kiedy już prawie zaczęła cierpieć na kompleks jednego filmu.

Po sukcesie „Pręg”, słysząc, jak wszyscy powtarzają, że „sukces zobowiązuje”, nie pojechała na wakacje. Ale kolejne propozycje filmowe, które zgłosiła do realizacji, nie znalazły dofinansowania. („Pręgi” kosztowały 3 mln, wszystkie następne kilka razy więcej).

Opowiada o nich, jakby streszczała filmy, które chciałoby się zobaczyć. „Filip”, według prozy Leopolda Tyrmanda, to historia młodego Polaka, który w czasie II wojny dostaje się do pracy w eleganckim hotelu we Frankfurcie, gdzie poznaje młodzież z krajów okupowanych przez Niemcy. Obraz przypomina klimatem „Zaklęte rewiry”. W „Dziesiątej muzie” chłopak z małej miejscowości zaczyna pisać scenariusze i tak spełnia swoje marzenia. W „Krzyżu” przedstawia młodego księdza, u którego szuka pomocy duchowej dziewczyna. „Senność”, powstała we współpracy z Kuczokiem. – To rzecz o ludziach, którzy już dawno przestali być sobą, wybrali kierat obowiązków, jakiś związek i boją się to przerwać – mówi. – A kto nas reżyseruje? – pytam. – Sami się reżyserujemy, podejmując wybory – odpowiada. – Dekalog jest drogowskazem i jeśli wybieramy w obrębie zasad, które dyktuje, to przyjmujemy reżyserię Boga. Gdy wybieramy poza nimi – sami siebie reżyserujemy, choć dopiero z perspektywy czasu okazuje się, że te wybory były niesłuszne. To, co pomiędzy
W Teatrze Słowackiego w Krakowie przygotowywała premierę komediodramatu „Łucja szalona”, z Barbarą Kurzaj w roli tytułowej. To opowieść o niespełnionej miłości Łucji Joyce – córki Joyce’a i jego sekretarza – Samuela Becketa. Becket nie chciał dopuścić do tego związku, nie widząc dla nich przyszłości. – Nie jestem wojującą feministką, ale uważam, że to właśnie kobiety myślą o związku długodystansowo, są w stanie poświęcić się całkowicie. Czasem tylko tracą czujność i gdzieś im umyka, że przestają być ważne.Sama nie potrafi niczego kalkulować. Nie wyznacza granicy, która by ją chroniła.

– Absolutnie się poświęcam, nie mam swoich tajemnic – zwierza się. Znajomi mówią, że darzy ludzi dużym zaufaniem, na wyrost. Dlatego łatwo ją zranić. Ale inaczej by nie mogła. Na całość idzie też w filmach. Bo dzieli je nie tylko na dobre i złe. Ale i szczere, i nieszczere. Szczere to takie, „za którymi bije serce reżysera”. I jeszcze muszą być poetyckie (od lat pisze wiersze). – Reżyser to połączenie komandosa i poety – ma to przemyślane. – Nie lubię filmów, które tylko komentują rzeczywistość. Język filmu musi być poetycki, metaforyczny. Tak jak u Antonioniego – najważniejsze jest to, co pomiędzy zdarzeniami. Widz musi wykonać wysiłek, żeby dotrzeć do tajemnicy.

Prawdopodobnie widzowie będą musieli poczekać trochę ma kolejny film śląskiej Pani reżyser, bowiem Magda Piekorz na brak obowiązków nie narzeka. Wygrała w tym roku konkurs na stanowisko zastępcy dyrektora Instytucji Filmowej "Silesia–Film" w Katowicach. - Będzie to dla mnie nowe doświadczenie, a zarazem wyzwanie, które być może okaże się pożyteczne, np. w przyszłej działalności producenckiej. Liczę na to, że swoje dotychczasowe kontakty w środowisku filmowych spożytkuję dla dobra tej placówki. - stwierdziła reżyserka.

Wszyscy mówią, że emocje Magdy dobrze widać na jej twarzy. Ale prawdziwe tajemnice odkryć można w jej filmach.


Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:

  • Film
  • Literatura
  • Muzyka
  • Sztuka
  • Zjawiska kulturowe i społeczne
  • Sylwetki
  • Rodzina i społeczeństwo