Ewa lubi być sobą

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 25.01.2010 16:38

Ewa Farna ma 16 lat, trzy platynowe płyty w Czechach i kilkunastotysięczne tłumy na koncertach w Polsce. A przy tym nie przestała być sobą. Mówi, że najważniejsze są nauka i Dekalog.

Ewa lubi być sobą fot. Henryk Przondziono

Zwłaszcza czwarte przykazanie: Czcij ojca i matkę swoją. – Bo bez mamusi i tatusia nie byłabym tym, kim jestem – tłumaczy, przechylając głowę w bok. To jej taki znak rozpoznawczy. Nawet w komórce ma ich wpisanych czule: „Mamusia” i „Tatuś”. – To oni mnie wychowują, podpisali umowę z kompozytorem i menedżerem Leszkiem Wronką, bez nich nie miałabym tak oryginalnego życia. Ewa wie, że do domu musi wrócić około 23 i najlepiej jeśli się bawi w sprawdzonym towarzystwie pociech ich znajomych. – Nie miałabym sumienia się zbuntować, a jakby mi tak kiedyś zrobiły moje dzieci? – mówi. – Ale jak mam bałagan w pokoju, to zero partnerstwa – śmieje się.

Jest 15.00, właśnie skończyła lekcje w gimnazjum polskim w Czeskim Cieszynie. Teraz, w styczniu, nadrabia zaległości z jesieni, kiedy odbywała 3-miesięczną trasę koncertową i zjawiała się w szkole kilka razy w tygodniu. Razem z kolegami idą coś zjeść do pizzerii „Verdi”. Kiedy we włączonym radiu nadają jej „Cicho” albo „Tam, gdzie ty”, specjalnie je podkręcają na cały regulator. Wtedy się śmieje: – Nie jestem gwiazdą, to moja przygoda ze śpiewaniem. Uważa, że najważniejsze, jak nauczyli ją rodzice, żeby być miłym dla innych. – Jak nie masz przyjaciół, bo jesteś wstrętny, to nic nie cieszy – podkreśla. W dzieciństwie lubiła śpiewać „Nie zadzieraj nosa” Czerwonych Gitar, i tak jej zostało.

Kucyki i głos
Daje ponad 100 koncertów rocznie i nie ma tremy. – Czego się bać? Ludzie chcą się bawić i ja też – podsumowuje. No chyba, że dostała właśnie jedynkę z matematyki. W ciągu trzech lat z uczennicy wędryńskiej podstawówki, noszącej aparat na zębach, stała się gwiazdą.– W tym biznesie pracują w większości kobiety – opowiada. – Każdej zależy, żeby o niej mówiono, by jak najlepiej wyglądać. Dlatego wiele rozbiera się do „Playboya”. – Za największy sukces uważam, że nie muszę tańczyć na scenie w majtkach, a ludzie przychodzą mnie słuchać – mówi. Na koncertach jak zwyczajna nastolatka nosi dżinsy, koszulki, nie kreuje się, gra z nią normalna, nieskandalizująca kapela. „Ze sobą w zgodzie trafię do siebie” – śpiewa. – Wszystko było zapisane gdzieś w górze – uważa.

Nie miała wielkich planów, bo jak człowiek planuje, to się Pan Bóg śmieje. W Czechach w rankingu „Czeskiego słowika Mattoni 2009” zajęła trzecie miejsce przed Heleną Vondráčkową. Okazało się, że też w Czechach jej DVD jest najlepiej sprzedawane w 2009 r. Z dnia na dzień stała się popularna i w Czechach, i w Polsce. Na YouTube jej wykonania oglądają tysiące. A jeszcze w podstawówce nikt by tego nie przewidział. Śpiewała co prawda w szkolnym chórze, a panie Halinka i Elżbieta przymuszały ją do solówek, ale w domu specjalnie się jej śpiewaniem nie przejmowali.

Wszystko na poważniej zaczęło się od występu z Marylą Rodowicz w rodzinnej Wędryni. Miała 11 i pół roku i wygrała w zmaganiach, w których startowały 30-latki. Jako 12-latka zwyciężyła telewizyjną „Szansę na sukces”. Wtedy ciemnowłosą dziewczynkę z kucykami o silnym głosie oklaskiwali zgodnie Rynkowski, Cygan i Rubik. Zresztą ten głos urósł w niej, zanim sama wydoroślała.

Swoi tu i tam
Zwykle wstaje o 6.15 i w rodzinnej Wędryni wsiada do pociągu do Czeskiego Cieszyna. No chyba, że wróciła z koncertu o 2 nad ranem, wtedy tata podrzuca ją samochodem. Po drodze gromadzi się cała klasa, z Błędowic, Mostów, Hawierzowa, czyli Polacy mieszkający na Zaolziu. – Polak z Zaolzia to taki, co nie będzie mieć łatwo – mówi. Ale sama ma chyba trochę łatwiej, bo w Polsce doskonale śpiewa po polsku, a w Czechach po czesku, a przy okazji czescy dziennikarze dowiadują się, jakie były losy ziem, na których mieszka. – Mam naturalne zdolności lingwistyczne – żartuje. W domu mówi gwarą cieszyńską, w której np. „lubię śpiewać” brzmi: „mum rada śpiywani”. – Babcie – Marylka od strony taty i Bronka, od mamy – nie zanieczyszczałyby tak języka, mówią literacko – dodaje.

Przez ten miszmasz językowy nie miała koncertu, podczas którego nie pomyliłaby tekstu. Tata Tadeusz nieraz zabierał ją na występy „Błędowian” – swojego zespołu folklorystycznego, powstałego przed 25 laty w rodzinnych Błędowicach. – Wszyscy urodziliśmy się w szpitalu w Trzyńcu – śmieje się. – Ale rodzina dziadka jest z Błędowic, a my jesteśmy z Wędryni. Jego mama Maria i ojciec Adolf oprócz poszanowania wartości rodzinnych przekazali mu szacunek do tradycji przodków, a szczególnie do języka i kultury polskiej. – Mój dziadek Józef musiał zdecydować, czy dzieci będą chodzić do polskiej szkoły, a on będzie pracował trzy dni w tygodniu, czy pośle je do czeskiej, a wtedy dostanie pełne zatrudnienie – opowiada. – Wybrał to pierwsze, a ja tej spuścizny nie przerzucę przez kołnierz. Ewa podkreśla, że jest Polką. Ale jest też „stąd”, czyli, jak mówią Zaolzianie: „tu z tela”. – My są swoi i tu, i tam – mówi.

Bez czekolady i opalania
Zawsze marzyła, żeby być księżniczką, a teraz to się spełniło. – Wszyscy o mnie dbają, stawiają na pierwszym miejscu – opowiada. Jak trzeba, też jak księżniczka potrafi być stanowcza i protestować. Nie pali, a gdy ostatnio podczas prób w Pradze panowie z ochrony ostro palili, to zwróciła im uwagę przez mikrofon. Nie pije alkoholu, nie tylko ze względu na głos, ale dla zasady. Na zajęciach z higieny głosu dowiedziała się, że szkodliwa jest też mocna herbata, czekolada i… opalanie. – Dorośleje nam prędko – mówi tata, który jeździ z córką na wszystkie koncerty. – Stale ją wychowujemy i powtarzamy, że nawet kiedy będzie mieć swoje dzieci i przyjedzie nas odwiedzić, to mamusia jeszcze zwróci jej uwagę.

Już kiedy zaczynała karierę, miała świadomość, że nie będzie łatwo. Nauczyła się gospodarować czasem, bo stale jest do nadrobienia materiał w szkole, przy okazji świąt – śpiewanie w ewangelickim kościele na Niwach i występy. Imprezy z rówieśnikami zredukowane do minimum, trwające wiele godzin wyjazdy na koncerty, żeby wywiązać się ze zobowiązań. – I nie można chorować – dodaje. Ale to nieważne, bo lubi i chce śpiewać. Czasem czuje, jakby była w pracy 24 godziny na dobę. – Kiedy na ulicy podchodzi do mnie dziewczyna po autograf, to zawsze podpiszę jej z uśmiechem, bo nie wiadomo, czy nie spotykamy się pierwszy i ostatni raz – opowiada.

Za autorytety, oprócz legendarnego Bono, uważa rodziców. Śpiewa: „Tam gdzie nie ma już dróg, tam stanie mój drogowskaz”. A to dobrze wróży na przyszłość, nie tylko jej śpiewaniu.

Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:

  • Film
  • Literatura
  • Muzyka
  • Malarstwo
  • Architektura
  • Zjawiska
  • Sylwetki
  • Teka Jujki