Życie na hałdzie

Wojciech Wencel

publikacja 09.03.2009 11:56

Śląskie miasta przypominają pnie drzew, w których przybywają kolejne słoje.

Życie na hałdzie Katowice. Forto: Henryk Przondziono

Mój przyjaciel Janek Zieliński (ale nie z tych Zielińskich), grafik magazynu „44/ Czterdzieści i Cztery”, w przeszłości odpowiedzialny za koszulki z hasłami No sex until marriage i „Dziewczyny czekają na twoją modlitwę”, zwykł mawiać, że z polskich miast najbardziej podobają mu się Gdynia i Katowice, ponieważ kieruje nimi duch nowoczesnej aglomeracji.

W odróżnieniu od zabytkowych miast-trupów są pełne energii, stechnicyzowanej i sfunkcjonalizowanej élan vital, która tak bardzo fascynowała międzywojenną awangardę. Dotychczas kwitowałem to wyznanie śmiechem, węsząc w nim prowokację. Nigdy nie podzielałem Peiperowego zachwytu dla cudów techniki i nie chciało mi się nawet bronić tezy o wyższości duszy nad maszyną, metafizyki nad fizyką i małych miasteczek nad współczesnymi molochami.

Mój ogląd zmienił się trzy lata temu, gdy dzięki menedżerskim talentom poety Szymona Babuchowskiego (z tych Babuchowskich), odbyłem cykl spotkań autorskich na Śląsku. Ze świeżo ukończonym poematem „Imago mundi” odwiedziłem m.in. Chorzów, Gliwice i Racibórz. Dla kontrastu byłem też w Krakowie – mieście, którego wyjątkowo nie lubię, mimo że mam tam kilku starych przyjaciół. Nocowałem w Katowicach. Choć nie było mi dane wystąpić w miejscowym Spodku i tak czułem się jak lider Metalliki czy innego Iron Maiden podczas tournée promującego nową płytę. Za oknami pociągów szybko przesuwały się zadymione podwórka, kominy kopalń, blaszane wiaty. Wiał wiatr i ludzie, jak mrówki, spieszyli się do pracy. Patrzyłem na to wszystko z rosnącym podziwem, rozumiejąc nareszcie, że właśnie w tym śląskim krajobrazie mieszka prawdziwe życie.

Jestem pewien, że sposób organizacji miejskiej przestrzeni odpowiada mentalności zamieszkujących ją przez wieki ludzi. Śląskie miasta przypominają pnie drzew, w których stopniowo przybywają kolejne słoje. Pozostałości dawnej, ceglanej zabudowy nie zostały tu zmiecione, tylko zabudowane betonem, a później metalem i szkłem. Tak jakby mieszkańcy, architekci i urzędnicy skupiali się wyłącznie na codziennych, rodzinnych wyzwaniach, nie myśląc o planowaniu infrastruktury. Jeżeli Kraków jest ogrodem regularnie plewionym i przycinanym, to Katowice są ogrodem zadeptywanym. Jednak z tego dreptania po kompoście i sadzenia na nim nowych roślin nie rodzi się chaos, lecz wyłania się jakiś nowy porządek, którego nie wymyślił człowiek. A jeśli nie on, to kto lub co?

Myślę, że wola życia, która nieustannie popycha tubylców do działania. Można uważać, że to barbarzyńcy, ale trzeba mieć dla nich szacunek za wierność tej pierwotnej sile. Jak do postaci na płótnach Pietera Bruegla, które krzątają się wokół swoich zaśnieżonych domostw, znosząc drewno na opał, szlachtując świnię albo naprawiając płot.

Kraków jest miastem z obrazów Pietera de Hoocha – zamkniętą, mieszczańską strukturą symboliczną, w której się rezyduje; teatrem, w którym rozgrywa się wciąż to samo, nudne przedstawienie. Żeby z dworca kolejowego dostać się na rynek, trzeba przejść przez podziemny tunel i wdrapać się na górkę. Ilekroć jestem zmuszony poddać się tej inicjacji, męczę się, klnę i przypominam sobie o mojej niechęci do królewskiego miasta. W Warszawie jest płasko, w Gdańsku jest płasko, w Katowicach jest płasko, we Wrocławiu jest płasko i w Poznaniu też jest płasko.

A w Krakowie już na starcie żąda się od turysty (w moim przypadku – brzuchatego) wysiłku fizycznego. Po co? Po to, rzecz jasna, żeby nabrał pokory, bo oto dano mu możliwość wkroczenia w przestrzeń mityczną, gdzie Wawel, Sukiennice, kościół Mariacki oraz profesorowie, pisarze, tradycja Piotra Skrzyneckiego i inne humanistyczne wartości. Żeby to chociaż była Jasna Góra! Jeśli już się poświęcać, to w imię korzyści duchowych, a nie upudrowanej, świeckiej tradycji.

O tym, jak wygląda Śląsk z perspektywy „mentalności krakowskiej”, dowiemy się z eseju „Dwa miasta” Adama Zagajewskiego. Autor pisze w nim o Gliwicach: „Otóż spędziłem dzieciństwo w brzydkim, przemysłowym mieście; przywieziono mnie tam, gdy miałem zaledwie cztery miesiące i potem przez wiele lat opowiadano mi o niezwykle pięknym mieście, które moja rodzina musiała opuścić (o Lwowie)”.

W poezji Zagajewskiego jedynym gliwickim miejscem, gdzie jej bohater zachłystuje się pięknem, pozwalając działać wyobraźni, jest sztuczna rzeczywistość palmiarni. Ogromne liście egzotycznych drzew przywodzą na myśl żagle okrętów, przed oczyma duszy pojawiają się „wyspy osnute różową mgłą” i „wieże zburzonych świątyń”. Byłem w Gliwicach, chodziłem ich ulicami i za Chiny Ludowe nie mogę pojąć, jak można nazywać je „brzydkim, przemysłowym miastem”. Sądzę, że jest to miasto bardzo poetyckie, żywotne, choć rzeczywiście nie ma w nim „wysp osnutych różową mgłą”.

Adam Zagajewski rezyduje dziś w Krakowie, i nie jest to przypadek. Cały Kraków jest palmiarnią, w której można oddawać się estetycznym uniesieniom. Ja po wizycie na Śląsku zabieram się do wiersza o familokach na Nikiszowcu i o tamtejszych węglarzach, którzy po sprzedaniu kolejnego worka idą na hałdę napić się wina. Są jak strażnicy czarnego ogrodu, którzy po zachodzie słońca czuwają przy świętym ogniu.