publikacja 21.10.2009 11:48
Kiedy spotkają się trzy siódemki, kataklizm nadejdzie, wówczas i wilk się wody w Kłodzku napije, ale ostateczny potop nadejdzie, gdy trzy dziewiątki staną obok siebie, wówczas i lew kłodzki pysk w wodzie umoczy.
Jeden z kłodzkich lwów znajdujących się kilkadziesiąt metrów powyżej koryta rzeki. Foto: ks. Roman Tomaszczuk.
Wielu w Kotlinie Kłodzkiej pyta o wagę tych słów. Ci, którzy znają tego, który miał je wypowiedzieć, boją się naprawdę. Za trzy dni kataklizm zmiecie połowę Polski, albo Filipek Fediuk nie ma nic wspólnego z katastroficzną wizją. Jest jeszcze trzecia możliwość: jasnowidz się pomylił. Jednak osobliwie ona wydaje się najmniej prawdopodobna... Upalne letnie popołudnie. Błądzę po niewielkim cmentarzu parafialnym w poszukiwaniu grobu. Irytuje mnie coraz bardziej cała sytuacja. Tym bardziej, że grobu ani widu, ani… słychu – cokolwiek to znaczy na cmentarzu.
Zaczynam się zastanawiać, czy to nie przesada: wyprawa na koniec diecezji z powodu rozmowy zasłyszanej w księgowości. Byłem jej świadkiem kilka dni wcześniej. Podniecone kobiety opowiadały o klęsce powodzi, która czeka Kotlinę Kłodzką. Sprawa wydawała się przesądzona: termin został przepowiedziany przez znanego w Polsce jasnowidza ze Starego Waliszowa.
– Nazywa się Filipek Fediuk – precyzuje kadrowa. – Żyje? – pytam. Nie wiadomo. Zaglądamy do Internetu. Zmarł. Trafiamy też na forum o czekającej kotlinę klęsce. No więc chodzę po cmentarzu i zaczynam psioczyć sam na siebie, wyrzucając sobie głupotę. Wreszcie w desperacji rzucam półgłosem: – Filipek, jak jesteś taki mocny, to może byś mi pomógł? Ledwie skończyłem wyrasta przede mną, jak spod ziemi, kobiecina, która wskazuje mi mogiłę jasnowidza. – To tutaj, gdzie tak dużo kwiatów i zniczy – dodaje.
Rzeczywiście. O grób zmarłego w 1992 roku Filipka wciąż ktoś dba. Za chwilę dowiem się, że pielgrzymki do jego grobu to coś zwyczajnego. – Ludzie przyjeżdżają tutaj z wdzięczności za pomoc, jakiej udzielił im za życia, albo dlatego, że wciąż im pomaga. Nawet zza grobu. Tak twierdzą – dodaje kobieta-zjawa. – Zresztą wystarczy popatrzeć na rejestracje samochodów. Cała Polska się przez Waliszów przewala – dodaje na odchodne.
Diabelstwo albo dar Boga
Przyszłość zna także szatan. Dlatego Kościół bardzo ostrożnie podchodzi do tych, którzy o niej mówią. Same przepowiednie są stare jak ludzkość, która zawsze była ciekawa tego, co nieznane. Każda kultura i cywilizacja ma swoich proroków, szamanów, jasnowidzów i wróżbitów. Słowem ludzi, którzy mają dar, albo są przeklęci – w zależności od tego, z kim trzymają, albo na czyich usługach są.
Po owocach poznacie drzewo – radzi Chrystus. Słucham więc opowieści o dokonaniach waliszowskiego Filipka. Po pierwsze miał dar widzenia tego, o czym przeciętni ludzie nie mają pojęcia. – Dlatego przychodzili do niego nawet milicjanci, żeby pomógł odszukać zaginionych – opowiada wiejska sklepowa. – A jak ktoś tylko z ciekawości, tak na próbę do Filipka przychodził, to ten od razu go wyczuł i gonił takiego. Klął przy tym jak szewc. Albo wiadrem z wodą ganiał, bo miał już dosyć ludzi – wspomina.
– Czasami nie chciał mówić, co widzi. Tak jakby prawda była straszniejsza od niepewności – dodaje jego sąsiadka, wiekowa kobieta, która naoglądała się przez całe dziesięciolecia pielgrzymek do jasnowidza. Bo Filipek od dziecka widział więcej niż inni. Wiadomo o tym, ponieważ Waliszów to jedna z tych wiosek, która w całości została zasiedlona przez repatriantów pochodzących z tej samej wioski zza Buga. Wszyscy znają się tu od pokoleń.
– A pani coś przepowiedział? – dopytuję.
– Tak – odpowiada sucho.
– I co sprawdziło się? – nie daję za wygraną.
– Na razie się sprawdza – znowu lakonicznie.
Nie ustępuję – To co pani przepowiedział?
– Że będę długo żyła.
– Ile ma pani lat?
– Osiemdziesiąt dziewięć.
Po drugie i po trzecie
W Krosnowicach dowiedziałem się, że jasnowidzenie to nie jedyna przypadłość Filipka. Potrafił także leczyć. Ale nie jakimiś energiami czy wahadełkami, ale ziołami. Był znachorem. – Kiedyś z moim sąsiadem, co lekarze nie wiedzieli, co mu jest, pojechali do Filipka – opowiada krosnowiczanka. – Ten namieszał jakichś ziółek, zrobił z tego miksturę i kazał pić. Pomogło. Innym razem z krewniakiem do niego pojechali. Tylko weszli Filipek wypalił: Wy mu szykujcie białą koszulę do trumny. Zmarł trzy dni później – dodaje.
Od sąsiadki Filipka słyszałem także inną historię. – Chłopy z Filipkiem to mieli dobrze – opowiadała. – Kiedy przez kilka dni lało, szli do niego z prośbą, żeby chmury rozgonił. Niekiedy miał trudności. Wtedy zdradzał, będę cytowała, bez obrazy proszę księdza: „Po drugiej stronie, w Czechach jest taki sam skurwysyn jak ja. I co ja mu wyślę chmury, to on mi odsyła je z powrotem”. Ale Filipek wygrał. Był lepszy – zakończyła z uśmiechem.
Ludzie pamiętają swojego Filipka jako bardzo skromnego, pobożnego ale i prostolinijnego człowieka. Był drobnej postury. Mówił mieszanką polskiego i ukraińskiego. Cieszył się szacunkiem sąsiadów i duszpasterzy pracujących w parafii. We wsi mieszkały jego siostry. Musiał się od nich wyprowadzić, bo kobiety nie mogły znieść nieustannego korowodu potrzebujących pomocy. On sam był samotny.