Klęska ołowianej armii

Wojciech Wencel

publikacja 26.11.2009 12:33

Nazajutrz po dniu Wszystkich Świętych oficjalnie rozpoczynają się w Polsce przygotowania do Bożego Narodzenia. Choć na drzewach wciąż złocą się liście, na sklepowych witrynach dumnie wznoszą się choinki, połyskują lampiony i pada sztuczny śnieg. Dlaczego tak wcześnie?

Klęska ołowianej armii Foto: anna pearson/www.flickr.com (cc)

Głupie pytanie. Dlatego, żeby rodzice-mikołaje zdążyli wykupić wszystkie zabawki, zapewniając ich producentom zasłużony, bożonarodzeniowy urlop w Tunezji albo na Kanarach. Magii świąt trudno się oprzeć. Większość Polaków wyrusza więc do bankomatu, a następnie do sklepów z zabawkami. A potem znów do bankomatu i tak dalej, aż zapadnie zmierzch i nad miastem wzejdzie wielki, bajkowy księżyc.

Co wybrać? Jaka zabawka sprawi dziecku największą radość? „Było sobie pewnego razu dwudziestu pięciu ołowianych żołnierzy; wszyscy byli braćmi, bo wszyscy urodzili się z jednej starej łyżki. Broń trzymali na ramieniu, a głowy sztywno; mundury mieli wspaniałe, czerwone i niebieskie...”. Kiedy Hans Christian Andersen pisał swą baśń o dzielnym ołowianym żołnierzyku, nie podejrzewał zapewne, że ponad sto lat później dzieci będą się bawić ponurymi mutantami z plastiku.

Zabawki zawsze odzwierciedlały kulturę danego kraju i okresu historycznego. W starożytnym Egipcie figurki ludzi i zwierząt robiono z kości słoniowej, a następnie zdobiono je złotem i szlachetnymi kamieniami. W średniowieczu preferowano zabawki z gliny i drewna, a w XVIII i XIX w. zaczęły triumfować porcelanowe lale i postaci z ołowiu. Można było znaleźć wśród nich małe dzieła sztuki. Wytwarzane ręcznie, szybciej nawiązywały realną więź z dziećmi niż ich dzisiejsze, seryjne imitacje.

Obecnie zabawki tego typu można podziwiać jedynie w muzeach. Porcelanowe lale się potłukły, a ołowiana armia przegrała wojnę z gumowymi kucykami...

Największego z nich sprawiła sobie Jola Rutowicz, niekwestionowana królowa popkultury. Mniejsze sprzedają się w ilościach hurtowych. Do wyboru, do koloru: „kucyk z portmonetką i minimagazynem o kucykach”, „biały kucyk w torebce z różowym kwiatkiem oraz fioletowy kucyk w różowej torebeczce”, „śliczny, duży i mięciutki kucyk interaktywny – zupełnie jak żywy”… Cóż, nasza cywilizacja nieco się zinfantylizowała i dziś należy głównie do kucyków.

Ale nie tylko. Ważne miejsce wciąż zajmują w niej, zaopatrzeni w arsenały broni masowego rażenia, trzydziestocentymetrowi terminatorzy w mundurach amerykańskiej armii bądź policji, których cechą wspólną jest przyrost masy mięśniowej proporcjonalny do redukcji czoła. Sporą popularnością cieszą się również szalone tory wyścigowe, kosmici z twarzą niemowlęcia i różkami oraz elektroniczne stworki, które umierają pozostawione bez opieki. No i wiatraczki do puszczania baniek mydlanych, które działają wyłącznie na płyn sprzedawany osobno.

Polski rynek wciąż znajduje się pod wpływem amerykańskich i niemieckich kreatorów mody. Zabawki powstają najczęściej według wzorów zaczerpniętych z filmów wideo i gier komputerowych. Zalew kolorowej tandety, jaki nastąpił po 1989 r., nie tylko nie został w ostatnich latach zahamowany, ale – przy współudziale telewizyjnych reklam – przekształcił dziecko w klienta, który sam projektuje zawartość swoich szafek. Nieukierunkowane przez rodziców pożądanie piękna zazwyczaj szybko znajduje ujście w różnorodnych modach. Jaką szansę w starciu z medialnymi herosami mają drewniane klocki, kukiełki, pluszowe misie czy konstrukcje do wbijania kołków?

Dziewczynki nie mają wyboru: od najmłodszych lat muszą przygotowywać się do ról gwiazd filmowych i piosenkarek, ewentualnie tzw. pań domu, zajmujących się głównie odpoczynkiem w sypialni i dokarmianiem ptaszków w złotych klatkach. Lalki z popularnych serii Barbie, Cindy i Steffi Love noszą stroje estradowe lub – w najlepszym wypadku – uniformy współczesnych businesswoman. Żadnych tu nauczycielek, pielęgniarek czy reakcyjnych gospodyń domowych. Są za to długonogie blondyny z podpisem girlfriend, które rzeczywiście wyglądają na przyjaciółki, ale raczej tatusiów niż dzieci.

W trochę innej sytuacji znajdują się chłopcy. Zawsze mogą poświęcić się piłce nożnej, poukładać klocki lego albo zagrać w gry planszowe – modne („Milionerzy junior”) albo nie („Grzybobranie”). Terror medialnych bohaterów robi jednak swoje. Trudno się zdecydować na tradycyjną formę zabawy, gdy umięśniony terminator mierzy do nas z wyrzutni rakiet.

Zanim opanuje nas gorączka świątecznych zakupów, warto poczytać dzieciom baśnie Andersena. Na przykład tę o sztucznym słowiku, który robił furorę na dworze chińskiego cesarza.„Śpiew jego podobał się równie jak śpiew prawdziwego słowika, a on sam o ileż piękniej wyglądał!”. W końcu jednak mechaniczny ptak się zepsuł i zamilkł, a ten prawdziwy swoim śpiewem ocalił cesarza od śmierci. Nigdy nie wiadomo, jak dzieci zachowają się po tej lekturze. Większość pewnie wzruszy ramionami, ale może znajdą się i takie, które poproszą świętego Mikołaja o żywego królika. Albo o ciastolinę, z której przy odrobinie wyobraźni da się ulepić niestworzone rzeczy.