Idę pod prąd

publikacja 07.09.2009 11:03

O bluesie, rodzinie, która jest najważniejsza i modlitwie muzyką z Ireneuszem Dudkiem rozmawia Jan Drzymała.

Idę pod prąd Foto: Romek Koszowski

W tym roku przypada 25-lecie Shakin’ Dudi. Kim właściwie jest Ireneusz Dudek: szalonym rockandrollowem czy ułożonym bluesmanam?
Jak każdy człowiek raz jestem czarny raz biały. Rock’n’roll jest dla mnie oddechem, lekkością. W Shakin Dudi teksty są nieco prześmiewne. Traktuję to na luzie. Wyrosłem z bluesa. Mam wielki szacunek dla artystów bluesowych, dlatego nagranie bluesowej płyty jest wielkim przedsięwzięciem. Nie chcę kopiować niczego. Chcę być sobą. Shakin’ Dudi i Dudek z bluesem to jedna całość. Kiedyś chciałem rozdzielić bluesa od Shakin’ Dudi. Rock’n’rolla traktowałem jak wygłup. Teraz widzę, że te kierunki do siebie się zbliżają. Po 25 latach Shakin’ Dudi jest już bardziej dojrzały.

Zaczynał Pan od klasyki…
Tak, od skrzypiec. Kiedy zmarł mój pierwszy nauczyciel, drugi chciał mi jakoś ułatwić. Myślał może, że nie lubię klasyki, a ja jako małolat po prostu nie lubiłem ćwiczyć… Przyniósł mi jakąś muzyczkę… pierdoły… i wtedy się wkurzyłem i powiedziałem: „Nie! Takich rzeczy nie będę grał”!

Skąd w takim razie wzięło się zamiłowanie do rock’n’rolla i bluesa?
Wtedy już słuchałem Stonesów. Miałem może 15 lat. Od początku chciałem uczyć się gry na gitarze, ale miałem za małe palce. Zły byłem, ale tata powiedział mi, że skrzypek zawsze jest szefem i dobrze, że gram na skrzypcach. Skrzypce ukształtowały moją wrażliwość.




Z Ireneuszem Dudkiem rozmawiał Jan Drzymała z portalu Wiara.pl

Wychował się Pan w Katowicach. Śląsk to dobre miejsce dla bluesa?
Tak, bardzo dobre.

Dlaczego właśnie tu blues się tak mocno zakorzenił?
Niektórzy mówią, że tu jest ciężka praca, ciężkie życie, czarny Śląsk i czarny blues. Ja bym tego tak nie kojarzył. W Katowicach w „Ciapku” na Kościuszki w latach 60-tych koledzy grali to, co było modne w Anglii, a wtedy królował rythm’n’blues. Wtedy grało się do tańca. Ludzie chłonęli muzykę improwizowaną. Muzykę śpiewaną po angielsku. To było źródło, z którego blues zaczął promieniować na inne miasta. W Siemianowicach Józek Skrzek zaczął działać, ale on też zaistniał w „Ciapku”. Potem do Bytomia pojechaliśmy. W latach 70-tych blues przeniósł się do Tychów. Tam zaczął działać „Dżem”. Ale wszystko wyszło z Katowic. To się ostało w każdym ze śląskich muzyków. Blues to była edukacja, a potem chcieliśmy siebie pokazać.

A skąd wziął się Shakin’ Dudi?
Do około 30 roku życia grywałem w różnych konfiguracjach muzycznych. Nawet miałem taki okres, że czasem coś zaśpiewałem po polsku chociażby w „Apokalipsie”, ale jakoś nie wychodziło. Coś mnie tchnęło i założyłem „Shakin’ Dudi”. To pozwoliło mi pokazać, jaki mam zakres możliwości. Potem nagrałem płytę z big bandem, ale gdyby nie udało mi się wylansować „Shakin’ Dudi”, pewnie bym się gdzieś przekręcił przy jakimś piwie.

Pił Pan dużo, jak udało się z tego wyjść?
Dwa czynniki mi pomogły. Po pierwsze wiara, którą rodzice we mnie zaszczepili. Drugim była moja żona. Zanim wzięliśmy ślub kościelny, postawiła mi warunek: „nie podniesiesz kielicha”. Powiedziałem ok i przysiągłem przed Bogiem. Tak to już trwa ponad 20 lat. Nie wiem, w jakim stopniu byłem uzależniony, ale nie chcę też mówić, że nie byłem. Patrzę na Polaków, szczególnie na bigbitowców, i zaryzykuję stwierdzenie, że przynajmniej połowa społeczeństwa jest uzależniona od alkoholu. No bo skoro nie można się spotkać bez alkoholu, imprezy nie mogą się odbywać bez picia, to znaczy, że jesteśmy uzależnieni.

Teraz już ani kropli nie bierze Pan do ust?
Nie. Obiecałem sobie, że moje dziecko nigdy mnie nie zobaczy pijanego. Obserwuję różne tragedie, szczególnie dzieci pijących rodziców. Chciałbym uświadomić tym rodzicom przez siebie, że powinni mieć na uwadze szczególnie swoje dziecko. Dziecko strasznie to przeżywa, kiedy widzi rodzica pijanego. W Polsce jest ponad 90 proc. ludzi wierzących, ochrzczonych. Wiarę trzeba pojmować jako drogowskaz na życie. Dziesięć przykazań: nie zabijaj – tu wpisuje się również alkohol. Nie zabijaj kogoś, nie zabijaj siebie. Jasne, alkohol jest dla ludzi – to już jest wyświechtany slogan. Ale ciekawa rzecz! Jeśli byłem na imprezie, nie było sytuacji, że polano po kielichu i flaszka zakręcona. Musiała być wypita do dna, a prawdopodobnie był to stymulator do kupna drugiej. To już nie jest dobra rzecz i ludzie, którzy tak robią, nie mogą powiedzieć, że alkohol jest dla ludzi.

Dlatego na organizowanym przez Pana festiwalu Rawa Blues nawet piwa nie można się napić?
W „Spodku” nie ma piwa ani żadnego innego alkoholu. Jest wprowadzony pewien standard: kręci nas tylko muzyka. Dzięki temu mogę zauważyć, który z wykonawców naprawdę się podoba. Śledzę reakcje ludzi i wiem, że nie ma innych czynników, które by zakłóciły im odbiór. Na Rawie Blues jest cała gama muzyki i ludzie też przychodzą różni. Są młodzi z długimi włosami. Są osoby nieco starsze, elegancko ubrane. Są nawet rodziny. Jakoś jedni drugim nie przeszkadzają, razem się bawią, nawet nie zwracają uwagi, kto jak jest ubrany, bo zaczyna działać muzyka i to jest najistotniejsze.

A artyści?
W latach, kiedy dojrzewałem, oglądałem się na zachód. Niektórzy chlali. Nawet narkotyki wchodziły w grę. Miałem to szczęście, że za to się nigdy nie wziąłem. Teraz jest inaczej. Znowu śledzę zachód. Prawdziwą klasą jest, kiedy ludzie na sceną przychodzą wypoczęci, niepijący. To jest dobra moda, która trwa już od dłuższego czasu. Artyści, którzy nie szanują siebie i publiczności, jadą tym sznytem, który był w rock’n’rollu w latach 60. Widzę, jak na scenę – czy to na Rawie, czy na festiwalach jazzowych – wychodzą wielcy muzycy. Wypoczęci, wyspani, wypachnieni… Tam w ogóle nie ma mowy o żadnym alkoholu.

Od początku Ireneusz Dudek jest buntownikiem. Może to też wyraz jakiegoś buntu?
Może tak. Może nie chcę myśleć schematycznie. Chcę być charakterystyczny, bo gdzieś bunt jest wpisany cały czas w moje życie. Nawet Shakin’ Dudi rozwiązałem i poleciało u szczytu sławy. Wszystko, co robiłem, szło pod górę. Zauważyłem, że to jest fajne, kiedy się coś buduje, bo sam finał, już nie jest tak czarujący, jak dojście do niego. Lubię mieć przeszkody i je pokonywać.

Może w zakazie sprzedawania alkoholu na Rawie jest pewna odwaga, ale także wiara w ludzi, że im nie do końca jest piwo potrzebne. Jakoś dziwnie się utarło, że piwo to blues. Powiedziałem kiedyś: „w takim układzie klasyka to szampan”. To takie głupie kojarzenie alkoholu z muzyką.... Widzisz, blues to nie była muzyka grana „na salonach”. Wykonywało się go w tanich klubach. Pomyślałem, że czas, aby zagrać bluesa w super sali, na super aparaturze i każdego wykonawcę potraktować jak najlepiej. Wydaje mi się, że przyszła pora, żeby blues przestał się kojarzyć z bylejakością towarzyszącą niektórym festiwalom.
 

Skąd w ogóle wziął się pomysł na Rawę Blues?
Miałem do Stanów jechać, ale nie dostałem paszportu. Drugi raz. Powiedziałem: „a, smolę was, ja wam tutaj Amerykę zrobię”(śmiech).

No i udało się…
Na początku było ciężko… Rawa była festiwalem ogólnopolskim organizowanym w klubach. Od czwartej edycji przeniosła się do „Spodka”. Teraz jest to największy na świecie bluesowy festiwal organizowany w sali koncertowej. Mamy się czym chwalić.

Ale czy ta muzyka nie brzmi lepiej, kiedy gra się ją bardziej kameralnie?
Może i masz rację, ale żeby gwiazdy światowego formatu mogły w ogóle zagrać, potrzebna jest duża sala. Poza tym „Spodek” to nietypowe miejsce. Tam z każdego siedzenia jest blisko do sceny. Kiedy jestem na scenie, czuję nawet ostatnie sektory. Zwłaszcza, kiedy gram samemu. Duża sala czasem ubezwłasnowolnia młodych adeptów sztuki. Natomiast wielcy rock’n’ rolla i każdej innej muzyki kochają być na scenie otoczeni dużą ilością ludzi i lubią ich chwycić. To jest przewaga wielkiego artysty, który, nawet jeśli wychodzi sam na scenę, a przed nią stoi 8 tys. ludzi, kiedy chce, wszyscy milkną. To pokazuje wielkość człowieka, ale na to trzeba zapracować.

W życiu nie idzie Pan na łatwiznę. Nawet ostatnia akcja „Stop playbackowi” o tym świadczy. Co ukształtowało Pański charakter?
Z domu wiem, że bez pracy nie ma żadnych efektów. Pracowitość jest wpisana we mnie, chociaż muszę się przyznać, że teraz już coraz mniej się chce… Czasem mam wyrzuty sumienia i wtedy bardziej siadam do pracy nad instrumentami. Teraz mam taki okres, że pracuję nad swoim ciałem. „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Jestem trochę schorowany i dlatego muszę. Chcę mieć dużo energii, żeby wychodząc na scenę, mieć świeżość. Czas upływa, a nie można się poddawać. W każdym razie pracowitość jest jedną z tych rzeczy, jakie wyniosłem z domu rodzinnego.

W moim domu nie obywało się bez kłótni, sprzeczek. Chyba nie ma takiego domu. Ale nigdy nie było mowy o rozwodzie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem i to też jest dla mnie ważne. Co Pan Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozłącza. Trzecia sprawa to niedziela – dzień inny niż pozostałe. Wspólny obiad. My zawsze razem siadaliśmy i jedliśmy. To jest bardzo istotna rzecz - takie niby drobnostki. Podobnie wspólne wyjazdy na wakacje. Nie tak, że facet jedzie sam odpocząć od żony, a żona sama, odpocząć od męża.

Jak artyście udaje się wspólnie z rodziną spędzać niedziele?
Jeśli tylko nie gram, w niedzielę rano jemy śniadanie i idziemy razem do kościoła. Potem jemy razem obiad… Tak to wygląda… To jest wielka przyjemność – bycie razem – bo rodzina razem musi być najważniejsza, nie tylko na papierze.

Podkreśla Pan swoje śląskie korzenie, a jak odniesie się Pan do opinii Kazimierza Kutza, że Ślązacy są „dupowaci”?
„Dupowatość” jest określeniem obraźliwym. Można powiedzieć, że Ślązacy przylgnęli do zawodów prostych, ale w tych zawodach byli naprawdę dobrzy. Nie należy identyfikować ludzi poprzez to, że jeden jest dobrym robotnikiem, fachowcem, a drugi jest cwanym dyrektorem. To co, ten drugi nie jest „dupowaty”, bo jest cwany, a ten, który zasuwa jak koń, jest „dupowaty”? No to fajnie. Jeżeli tak ma wyglądać „dupowatość” Ślązaka, to wolę być „dupowaty” niż cwany.

Jak na zbuntowanego rockandrollowca głosi Pan dość tradycyjne poglądy…
Takim, jakim teraz jestem, ukształtowały mnie wartości, rodzina i wiara oczywiście. Koleje życia ciągnęły mnie w złych kierunkach, ale wartości, jakie ukształtowali we mnie rodzice, były dla mnie oparciem. Zakorzenili je nie poprzez mówienie, ale przez swoją postawę. Nie zawsze tak to postrzegałem. Był przecież ten okres buntu, ale teraz to dopiero widzę. A te wszystkie rzeczy, które były związane z moimi różnymi odchyłami… Umiałem nad nimi zapanować, ponieważ są jedne zasady życia. To jest 10 przykazań i ponieważ jestem wierny tym zasadom, to życie staje się prostsze, normalne, uśmiechnięte. Niebo może być tu na ziemi

Niejeden człowiek, po tym, co Pan przeżył, mówiłby zupełnie inaczej…
Można się nad sobą litować, można mówić: ja bym zrobił zupełnie inaczej, ale trzeba wiedzieć, że to nie człowiek działa, a Bóg. Człowiek powinien się cieszyć z jednej rzeczy: że czasem może być kimś w miarę dobrym. Wtedy to działanie Boga może być w Tobie większe i wtedy masz tę satysfakcję. Nawiązując do tych moich sytuacji rodzinnych, jak chociażby śmierć córki Dorotki, wtedy możesz w jakiś sposób… Nie, nie pojąć, bo tego się nie da pojąć, pogodzić może to jest złe słowo. W każdym działaniu Boskim należy znaleźć pewien sens. Nie ma śmierci bez sensu. Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, stając nad jej grobem, znalazłem nawet pewną podpowiedź. Fenomen polega na tym, że człowiek wie, że odejdzie. Śmierć jest cały czas obecna, ale nie dopuszczamy tej myśli do siebie. Nie czujesz jej. Natomiast stając przed grobem, powiedziałem sobie: „Nie! Nie lataj, nie bądź pazerny za popularnością, za pieniędzmi. Pamiętaj, że twoje życie też się kończy i musisz je przeżyć w zgodzie z tą Prawdą, jaką jest Bóg. Podążać za Nim, a przynajmniej próbować”.

Człowiek jest odpowiedzialny przede wszystkim za siebie. Podstawowa rzecz: dostałeś ciało, duszę i z tego będziesz przede wszystkim rozliczony. I nawet czyniąc jakieś dobro dla drugiego, trzeba pamiętać, że musisz to robić bez pewnej chęci aprobaty, dziękowania, obnoszenia się z nim. To powinno być robione w ukryciu, samo dla siebie. Musisz mieć wewnętrzne przekonanie, że masz to zrobić.

Wielu bluesmanów – Nalepa, Riedel – w swoich utworach wyśpiewuje modlitwę. Czy można modlić się bluesem?
W różny sposób można się modlić. Można bezpośrednio zwracać się do Boga. Ja nie piszę tekstów i wolę się modlić skrycie. Nie ukrywam swojej wiary, ale też się z nią nie obnoszę na co dzień. Jeżeli mogę się podzielić swoim doświadczeniem, to ok, ale na razie nie znalazłem potrzeby śpiewania o tym... Przygotowałem kiedyś taki utwór o Trójcy Przenajświętszej na dwustulecie kościoła w Jaworzu. Tam było odniesienie do Absolutu. Co prawda nie ja pisałem tekst. Muzyka była moja. Fajnie jest modlić się, śpiewając. Ja to robię co niedzielę.

Mam rozumieć, że scena to jedno, wiara to drugie?
Jestem człowiekiem wierzącym, ale zasadniczo moja sztuka nie przynależy do Kościoła. Kilka razy w życiu zagrałem w kościele. Ksiądz Stanisław Puchała poprosił mnie kiedyś, bym wystąpił na Sacrosongu. Studenci wtedy modlili się o moje nogi, bo miałem poważny wypadek. Mogłem już nigdy nie chodzić. Zagrałem wtedy w trio z Grzegorzem Kapołką i Bronkiem Dużym. Młodzieży bardzo się podobało, ale pamiętam, że dwie kobiety wyszły z kościoła oburzone. Pomyślałem wtedy: „nie, nie. Nie będę eksperymentował w kościele”.

Muzykę kościelną kojarzę z organami i z piękną harmonią. Byłem przeciwny, kiedy w krypcie katowickiej katedry pojawiły się w latach 60. pierwsze bigbitowe zespoły: gitary, bębny… To było nieporozumienie. Taka muzyka rozprasza. Dzisiaj również jestem przeciwny, jeśli w czasie Mszy pojawiają się młodzi ludzie z gitarami, bębenkami, flecikami i coś próbują grać, a czasem, niestety, jest to byle jakie. Poza liturgią, jak najbardziej, można się spotykać, grać, ale na Mszy – tylko muzyka z górnej półki.