Sztuka mówienia prawdy

Mateusz Hofman

publikacja 15.05.2010 16:45

"Walc z Bashirem" zwraca uwagę na podstawową rolę dokumentu – poszukiwanie prawdy. Jest jednak ciekawszy ponieważ chodzi o prawdę dotyczącą osoby samego autora. Prawdę niewygodną.

Sztuka mówienia prawdy mat. prasowy Dystrybucja - Against Gravity

Nad ranem grupa żołnierzy wychodzi z wody. Idą w kierunku zabudowań miejskich. Na ich spotkanie wybiegają przerażone kobiety. Nie zatrzymują się jednak na widok wojskowych. Mijają ich.

To jedyne wspomnienie jakie z interwencji armii izraelskiej w Libanie, w 1982 roku, zachował Ari – główny bohater i reżyser filmu. Nie pamięta on nic z nocy kiedy doszło do masakry w Sabrze i Szatili. Nie wie dlaczego. Wszyscy jego przyjaciele, którzy w tamtej misji uczestniczyli mają związane z nią wspomnienia, koszmary. To właśnie rozmowa z jednym z nich – „mordercą psów”, które swoim szczekaniem ostrzegały mieszkańców muzułmańskich osad o zbliżających się oddziałach CaHaL, w którego snach powraca obraz ścigający go rozwścieczonych psów – zmusza reżysera do zadania sobie pytania o swoją rolę w tamtych wydarzeniach. Pamięta, że w misji brał udział, a powracająca wizja świadczy o tym, że w czasie tragicznych wydarzeń był w Bejrucie.

„Walc z Bashirem” pokazuje próbę dotarcia do własnych wspomnień. Dojścia do prawdy o tamtym wydarzeniu i o samym sobie, niezależnie od tego jaka ta prawda będzie. Prawd i wizji tamtego konfliktu jest wiele. Każdy z przyjaciół bohatera, uczestników misji, ma własne wspomnienia z tego wydarzenia.

Wszystkie wizje mają jeden wspólny mianownik – pokazują absurd wojny. Nie tylko tamtej, ale każdej dziejącej się dzisiaj, w świecie współczesnych mediów masowych.

Gdy wojska Izreala wchodzą do Libanu nikt nie stawia oporu. Żołnierze wylegują się na plażach, bombardują kolejne miejscowości właściwie bez żadnych strat. Ich pierwotne, i jakże naturalne, poczucie lęku, które nakazuje im na przykład kompletnie zniszczyć napotkany samochód – choć jest on cywilny - i zmasakrować jadących w nim ludzi, ustępuje miejsca pewności siebie. Jest ono jeszcze dodatkowo podbijane przez popowe przeboje z tego okresu stanowiące muzyczne tło filmu. Trywializuje ono wojnę. W zdobywanym terenie, zostawianych za sobą zniszczeniach, każąc widzieć powód do dumy. Film zdaje się być momentami wręcz teledyskiem do tej muzyki. Teledyskiem mało poważnym, bo animowanym.

Jednak forma na jaką zdecydował się reżyser ma głębsze znaczenie. Wiele ze wspomnień, koszmarów tamtej wojny jest zbyt surrealistyczna, aby przedstawić je za pomocą obrazu normalnie zarejestrowanego na taśmie filmowej. Wydaje się, że nie mogą być prawdziwe. Taka jest na przykład scena, od której pochodzi tytuł filmu. W czasie zaciekłych walk o Bejrut jeden z żołnierzy odbiera koledze karabin. Wyskakuje zza umocnień i staje sam, na środku pustej ulicy, przed ruinami blokowiska, w którym ukrywają się bojownicy libańscy. Podczas wymiany ognia nie zostaje trafiony, jego uniki przypominają taniec z wielkim plakatem Bashira Dżemajela w tle. Do tego obrazu dołączony zostaje jeden z walców Chopina. Scena piękna, mająca wymiar symbolu. Wybór formy jakiego dokonał Folman dla swojego filmu jest bezbłędny.

Gdy podczas kolejnych zwiadów, przemieszczania się wojska izraelskie napotykają w końcu na opór, zaczyna się prawdziwa wojna, wygląda to jeszcze bardziej absurdalnie. Absurdem zdaje się być nawet sama – nieobecna dotąd, a przecież dla wojny typowa – śmierć.

To jednak interwencja w Libanie z punktu widzenia szeregowych żołnierzy. Wyżsi rangą dowódcy są widoczni jedynie w scenie przyjęcia sylwestrowego, które sami dla siebie organizują. Jedyny spośród nich, którego bliżej poznajemy spędza wojnę  oglądając filmy dla dorosłych.

Jest też dziennikarz – Ron Ben – Yishai, gwiazda izraelskiej telewizji – chełpliwy, pewny siebie, może nawet bufon, kiedy w czasie walk idzie środkiem ulicy. Chce mieć wspaniały materiał. Naraża życie swoje i operatora. Ale to on jako jedyny zdobędzie się na odwagę, zaprotestuje przeciwko masakrze, na którą pozwala armia izraelska w obozach dla muzułmańskich uchodźców w stolicy Libanu. Nic to jednak nie da - ówczesny minister obrony Izraela Ariel Szaron stwierdzi tylko, że sprawdzi całą sytuację.

Wszystkie relacje świadków przybliżają Ariego do prawdy. Jeden z przyjaciół powie mu, że po wszystkich opowieściach o Holocauście jakie słyszał od dzieciństwa z pewnością trudno mu będzie pogodzić się z myślą. Że brał udział w czymś podobnym. Bo obraz, który powracał do głównego bohatera nie był prawdziwy. Był tym co ten chciał zapamiętać. Prawdę odsłaniają ostatnie fragmenty filmu.

To prawda okrutna. Reżyser wyznaje ją wobec nas, wobec każdego widza. Robi to w sposób, w jaki winy mogą wyznawać artyści – za pomocą swojego dzieła. Opowiada nie tylko o sobie, wyznaje winy wszystkich, izraelskich żołnierzy, którzy byli tamtej nocy w Bejrucie. „Walc z Bahirem” nie przestaje być przy tym filmem głęboko osobistym.

Z pewnością trudno taką prawdę wyznać. Ari Folman nie chowa się jednak za żadną filozofią. Nie próbuje się w żaden sposób usprawiedliwiać. Swoim filmem zobrazował proces szukania prawdy. Chwał mu za to, że się w tym poszukiwaniu nie zatrzymał i opowiedział całą prawdę, bez upiększeń.

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów