Siostra z Kłodzka na Pol'and'Rock Festival: Jezus chodziłby po Woodstocku

ks. Przemysław Pojasek

publikacja 07.08.2019 15:11

Trafiła tam w ramach inicjatywy Przyjaciele Jezusa. Teraz dzieli się wrażeniami i opowiada, jak to się stało, że pojechała do Kostrzyna.

Pamiątkowe zdjęcie robi furorę w internecie. s. Benedykta Baumann Pamiątkowe zdjęcie robi furorę w internecie.

Pomysł s. Benedykty Karoliny Baumann ze Zgromadzenia Sióstr św. Dominika dojrzewał od lat. - Na Przystanek Jezus chciałam pojechać, odkąd pamiętam. A przynajmniej od kilku lat. Fascynuje mnie taka forma ewangelizacji - prosta, a zarazem bardzo mocna w przekazie. Docieranie do tych ludzi, którzy być może sami nigdy by nie przyszli do kościoła, dzielenie się swoim doświadczeniem wiary, modlitwa. Dlatego Przystanek Jezus był moim marzeniem, choć - z różnych powodów - dotąd nie udawało mi się na niego pojechać. Rok temu byłam w Gubinie, we Wspólnocie Świętego Tymoteusza, na kursie Paweł właśnie z myślą o Przystanku Jezus. Baza wspólnoty mieści się w dawnych koszarach, a zajęcia były bardzo intensywne. Często chodziłam spać po północy. Żartowałam, że to jest prawdziwy poligon duchowy. Dało mi to jednak dobre przygotowanie zarówno do ewangelizacji, jak i katechezy (na co dzień pracuję jako katechetka w liceum). Zrozumiałam (to trochę śmiesznie brzmi w ustach kogoś, kto skończył teologię, ale taka jest prawda), czym jest kerygmat, dlaczego on jest kluczowy dla ewangelizacji, dlaczego działa i dlaczego trzeba szukać nowych, twórczych metod ewangelizacji, nie gubiąc tego, o co w tym wszystkim chodzi - wyjaśnia.

- Miałam jechać na PJ latem tego roku. Wiosną jednak okazało się, że Przystanek Jezus być może w ogóle się nie odbędzie. Że są problemy ze zorganizowaniem tej legendarnej już inicjatywy, ponieważ ks. Artur Godnarski i Wspólnota Świętego Tymoteusza nie będą się już tym zajmować. Bardzo długo nie było żadnych informacji, terminów, formularzy zapisów. Moja siostra przełożona powiedziała, że w takim razie mam się zapisać na jakąś inną inicjatywę ewangelizacyjną. Zależało jej na tym, żeby pod koniec maja mieć już ustalony grafik wyjazdów wakacyjnych naszej wspólnoty. Próbowałam się zgłosić na pewne spotkanie młodych, bez większego przekonania. Zrobiłam jednak wszystko, co w mojej mocy, żeby - pomimo późnej pory - przekonać "szefostwo" wydarzenia, że jestem właściwą osobą na tę imprezę. Odpisali mi bardzo grzecznie, że już za późno, że nie mają miejsca, że zapraszają za rok. Tymczasem pojawiły się informacje o ewangelizacji na Woodstocku. Inicjatywa otrzymała nową nazwę - Przyjaciele Jezusa - i nowego organizatora - diecezję zielonogórsko-gorzowską. "Jeśli tak" - powiedziała siostra przełożona - "to masz zielone światło. Możesz jechać". I w ten sposób dołączyłam do grona woodstockowych ewangelizatorów - opowiada s. Benedykta.

Mówi, że nie żałuje. - Piękne doświadczenie dzielenia się wiarą i po prostu spotkań z drugim człowiekiem, z których każde było niezwykłe. Moja mama kazała mi codziennie dzwonić, że żyję, nikt mnie nie zabił, nie zgwałcił, nie opluł ani nie obrzucił dosłownym i metaforycznym błotem. A tymczasem doświadczyłam bardzo pozytywnych reakcji na naszą obecność na festiwalu. Ludzie zatrzymywali się, chcieli porozmawiać, pytali, gdzie jest w tym roku Przystanek Jezus i czy jest możliwość spowiedzi. Nie spotkałam się z odmową modlitwy czy choćby błogosławieństwa, nawet jeśli osoba deklarowała się jako niewierząca. Bardzo mocno czułam, że na moich oczach dokonuje się żywa Ewangelia. I to doświadczenie było potrzebne przede wszystkim mnie. Jestem pewna, że Jezus, gdyby dzisiaj chodził po ziemi, byłby z tymi ludźmi na Woodstocku - kończy, dodając, że chce wrócić tam za rok.


Na swoim profilu facebookowym relacjonowała każdy dzień pobytu w Kostrzynie. Jeśli interesują was jej zapiski, to zapraszamy do lektury (tutaj). Okazuje się również, że to niejedyne oryginalne pomysły na ewangelizację w wykonaniu siostry z Kłodzka. Więcej już niebawem w świdnickiej edycji papierowego "Gościa Nedzielnego" (34/2019), który ukaże się 22 sierpnia.

PRZYJACIELE JEZUSA W KOSTRZYNIE. DZIEŃ PIERWSZY. 
Wchodzę do pociągu relacji Wrocław - Kostrzyn nad Odrą. Ze mną radosny tłum. Po całym peronie niesie się dziki, pierwotny, wydobywający się z jakiegoś wyjątkowo wytrzymałego męskiego gardła ryk: "WOODSTOOOOOOOOCK!!!". Nie dostałam miejscówki, ale wsiadam. Okazuje się, że dziewczęta w przedziale, do którego udaje mi się przecisnąć, mają miejsce. Też jadą do Kostrzyna, ale jakaś koleżanka nie dojechała. Są uprzejme i mało kontaktowe. Za to w przedziale obok jadą radośni, skąpo odziani młodzieńcy. Jeden z irokezem. Słuchają ostrego metalu. Razem z resztą pasażerów. Młodzieńcy próbują nawiązać z nami kontakt. Na mój widok jeden zastyga w zadziwieniu i w końcu wykrztusza: "No tak. Księża też tam są". "Czy ja wyglądam na księdza?" - pytam. "No nieee..." - rzecze młodzian - "Ale nie wiem, jak to się mówi". Dojeżdżamy. Docieram na miejsce rejestracji. Spotykam życzliwych ludzi z PJ, którzy mi pomagają rozstawić namiot (ostatni raz spałam w namiocie jako dziecko i nie musiałam go rozstawiać...). Potem msza z uwielbieniem i krótkim kursem ewangelizacji. A potem pierwsza próba z serii:"chciałaś, to masz". Kiedy wracamy z kościoła (jakieś pół godziny do pola namiotowego), zrywa się ulewa. Tak gwałtowna, że wszystko, co tylko mogło mi zmoknąć, bezlitośnie zmokło. Leje całą noc. Nie mogę zasnąć, bo się boję, że namiot zaraz popłynie razem z moimi rzeczami i mną... Rano habit nadal jest mokry. Ale trzeba wstawać i coś na siebie założyć. Idę więc w mokrym.

PRZYJACIELE JEZUSA. DZIEŃ DRUGI. 
Nie wyspałam się w tym namiocie, ale cóż. W dodatku jestem cała mokra. Dobrze, że gościnne siostry pasterki przy parafii w Kostrzynie pozwalają mi się umyć i wysuszyć. Po Mszy Świętej jest chwila czasu. Nie zostaję na kawie, lecz pędzę na Woodstock, aby wpaść choć na chwilę na Akademię Sztuk Przepięknych. Właśnie odbywa się tam debata z udziałem RPO, Adama Bodnara. Stara, licealna znajomość... Lecę przez główną aleję Woodstocku, wioskę Kriszny, aż wreszcie na przełaj przez pole namiotowe i zadziwia mnie ogrom tego miejsca, kolory, tłum i hałas. Ale najbardziej ogrom... Uff. Jestem. Siadam tuż przy scenie, starając się to zrobić dyskretnie, ale chyba mi nie wychodzi. Po spotkaniu się anonsuję. Ochroniarze przekazują i... udaje się. - Co u ciebie? - pyta Adam. Dużo się dzieje, bardzo dużo - odpowiadam - Tak jak i u ciebie. I właściwie tylko tyle można sobie powiedzieć, bo i co więcej po prawie 25 latach, w tych okolicznościach? Zapraszam RPO na nasze pole i wiem, że się nie pojawi. Potem wracam do nas. Biskup zielonogórsko - gorzowski poświęca nasz krzyż. Czyta Ewangelię o wysłaniu siedemdziesięciu dwóch uczniów bez torby, sandałów i trzosa. W całkowitym zawierzeniu. Do biskupa podchodzi jakiś woodstockowicz i z nim rozmawia. Długo. Piękne to i takie proste. A potem idziemy na pole festiwalowe jak ci uczniowie. Ludzie podchodzą, pytają, gdzie jest w tym roku Przystanek Jezus. Niektórzy są pewni, że nie ma. Większość chce się z nami pomodlić, a przynajmniej pozwala, żebyśmy ich pobłogosławili. Spotykam swojego ucznia z "Chrobrego", nie chodzącego na religię. Oboje cieszymy się z tego spotkania. Robię mu krzyżyk na czole. Czuję się na tym polu swobodnie. Nie ma hejtu, opluwania, obrzucania dosłownym i metaforycznym błotem. Jest tęsknota za Jezusem. Nie zawsze uświadamiana...

Aha: jeszcze jedno. Siostry zakonne. Są tu przynajmniej trzy pokolenia sióstr. Bardzo młode, tuż po nowicjacie, w moim wieku i - co mnie właśnie najbardziej zachwyca - w wieku mojej mamy, a nawet starsze. Tryskają młodością ducha i ewangelicznym zapałem.

PRZYJACIELE JEZUSA. DZIEŃ TRZECI.
Dzieci po obu stronach "obozu" - "woodstockowiczów" i "pejotowców". Ich obecność w tym miejscu mnie zadziwia. Chyba w obu wypadkach traktują tę imprezę jak przygodę życia. Są chłonne, zarażone świeżą fascynacją, ciekawe tego niecodziennego, barwnego świata, podsuwającego im absolutnie wszystkie oferty światopoglądowe. Nieznudzone. Niemarudzące. Niewypełniające dłużącego się czasu zabawą smartfonem... Chodzące spać w środku nocy z nieumytymi zębami i w hałasie o wiele za dużym dla delikatnych dziecięcych uszu. Towarzyszące rodzicom w ich pasji. Mające poczucie bycia wtajemniczanym w coś ważnego... Pomyślałam: jak łatwo dziecko ukształtować. Naznaczyć. Wyposażyć w pokarm na dalszą drogę. I to od nas, dorosłych, zależy, czym ono będzie się karmić. Dwa obrazki. Jedziemy busem na nabożeństwo do kościoła. Z nami trzech chłopców, wiek mniej więcej 10 - 15 lat. "Ku wolności ! Ku wolności!" - wołają z zapałem do kierowcy. Okazuje się, że chodzi o rapowy kawałek o tym tytule. Kierowca odpala "zamówioną" piosenkę. Znają słowa, zwłaszcza te najważniejsze: "Ku wolności wyswobodził nas Chrystus". Druga sytuacja ma miejsce po południu, na rynku w Kostrzynie. Ewangelizujemy mieszkańców miasta poprzez zabawy z dzieciakami. Nie ma tłumów. Prawie wszyscy na Woodstocku. Przybiega energiczna dziewczynka, lat około 12. Kolorowe włosy (pomalowane na szczęście farbą zmywalną), a na ramieniu tatuaż (na szczęście taki "na niby"): "Wspieram LGBT". Jest tutaj z rodzicami, ale nie, nie mieszkają na polu namiotowym, lecz w hotelu. Nie chodzi do kościoła, rodzice też nie. Za to na Pierwszą Komunię dostała nowy telefon. Szkoda, że się tak szybko zepsuł. - "Czy wiesz, co wspierasz?" - pytam rezolutną małą, patrząc na ten tatuaż - naklejkę. "Tak" - odpowiada - "A to, co się ostatnio wydarzyło w Białymstoku, to już lekka przesada!" Wiem, że nie rozumie. Wiem, że powtarza słowa rodziców. Wiem, że "nasiąkła" poglądami dorosłych, zupełnie nie pasującymi do dziecięcego świata. I bardzo, bardzo mi smutno...

Wieczorem idziemy ewangelizować na pole Woodstockowe. Ludzie chcą rozmawiać, chcą, żeby się z nimi pomodlić czy choćby pobłogosławić. Nawet, gdy się deklarują jako niewierzący. Podchodzi do mnie chwiejnym krokiem skąpo odziany mężczyzna z puszką piwa. "Napijesz się ze mną?" - pyta. "Nie, dziękuję" - mówię, ale przybijam mu "piątkę". "No" - rzecze - "Teraz wiem, że jesteś prawdziwa." Tak, niektórzy biorą nas, osoby zakonne za przebierańców, których na Pol'and'Rock nie brakuje. Ale rzadko się to zdarza. Do naszej grupki dołącza młodzieniec o ogromnej wiedzy i - powiedziałabym - ciekawości teologicznej. Okazuje się, że jest grekokatolikiem z wyboru. Ale idzie z nami i pomaga nam głosić Chrystusa. Świetnie mu idzie. Namawiam go, żeby za rok dołączył do ekipy PJ. 

Chodzimy z kartką "Czy wiesz, czego Bóg nie może?". Napis przyciąga uwagę. Odpowiedzi są różne: nie może grzeszyć, pić, palić, uprawiać seksu i oczywiście klasyka: nie może stworzyć kamienia, którego sam by nie udźwignął. Tymczasem odpowiedź jest jedna i piękna w swojej prostocie: BÓG NIE MOŻE PRZESTAĆ CIĘ KOCHAĆ. I z tym przesłaniem chodzą wszyscy ewangelizatorzy PJ. Nawet, jak nie mają kartki...

Czwarta rano. Wstaję na adorację. Jezus w Najświętszym Sakramencie mieszka w namiocie, tak jak my. Opowiadam Mu o całym dniu, dziękuję za wszystkie spotkania i powierzam Mu tych wszystkich ludzi głodnych Boga, choć tak często nie zdających sobie z tego sprawy. Również moich licealistów z Kłodzka...

PRZYJACIELE JEZUSA. DZIEŃ CZWARTY. 
Rano modlitwa uwielbienia. Dotknięcie Słowa: "Pan podtrzymuje me życie". Takie duchowe naładowanie przed kolejnym wyruszeniem w Woodstockową drogę, aby opowiadać o naszym największym Przyjacielu. 

Idziemy, a tu niespodzianka: spotykam znajomych z czasów, gdy byłam na placówce w naszym domu dla niepełnosprawnych w Mielżynie. Rodziców pewnej dawnej wolontariuszki. Piękną, blondwłosą dziewczynę o oczach, w których odbija się niebo, która szczerze cieszy się na mój widok. Dużo zmieniło się w jej życiu, umawiamy się więc na napisanie, bo trudno opowiadać wielowątkowe koleje biografii w tym zgiełku. Dzisiaj idę na ewangelizację z grupą salezjanów i młodzieży salezjańskiej wyposażonej w... miski, gąbki, mydła i ręczniki. Myjemy stopy za free. Mocne. Ludzie zatrzymują się, przyciągnięci niecodzienną zachętą. Niby wszystko tu niecodzienne, ale jednak trudno im uwierzyć, że my tak na serio. Podchodzą pierwsi chętni. Myję nogi chłopakowi, który mógłby być moim synem. Lat około 19 - 22. I znowu myślę o moich licealistach z Kłodzka... Dlaczego taka akcja? - pyta tymczasem chłopak. Bo chcemy naśladować Jezusa, który też tak zrobił - wyjaśniam i dociera do mnie sens tych słów. Mam być jak Jezus. Pochylona nad miską, obmywająca brudne, obolałe stopy tych, którzy tak jak ja są w drodze. Zakurzeni. Zabłąkani. Spragnieni żywej wody, która zaspokoi tęsknotę ich popękanego od długotrwałej suszy serca. Czuję bardzo mocno solidarność z tymi, którzy siadają przy krawężniku, żebym im umyła nogi. Jestem jak oni. Spragniona uwagi, czułości, ciągle gubiąca to, co naprawdę w życiu ważne. Tylko wiem już, do Kogo wracać. I wiem, że moim zadaniem jest powiedzieć to moim towarzyszom drogi... Akcja "Myjemy stopy za free" jest nie tylko jakimś religijnym eventem. Jest wezwaniem do nawrócenia. Przede wszystkim dla mnie...

Wieczorem jestem już zmęczona. Te niezwykłe dni dobiegają końca. "Jesteśmy jak uczniowie posłani przez Jezusa, aby głosić spełnienie marzeń" - słyszę kazanie księdza Kuby na wieczornej mszy. Jezus. Nasz Przyjaciel. Ten, który obmywa nasze obolałe stopy. Ten, który dotyka naszych obolałych serc. Nasze marzenie, które bardzo konkretnie stało się Ciałem. I z tą myślą wracam. I jeszcze z ogromnymi pokładami dobra, jakiego doświadczyłam w tym krótkim czasie. Wspomnieniem nocnej warty i dłuuuugiej rozmowy z moją młodą towarzyszką o powołaniu zakonnym i pięknie duchowości dominikańskiej. O parafianach z Kostrzyna, którzy przygotowywali nam kawę i ciasto przez dwa dni, po mszy o 10.00. O Piotrku, który mi rozbił i zwinął namiot. O siostrach pasterkach, które mnie przenocowały w ostatnią noc przed wyjazdem i przyjęły iście po królewsku. O księdzu, który mnie zawiózł do samego Krakowa, gdy się okazało, że nie zdążę na autobus z Wrocławia... Bo ewangelizacja to również takie drobne gesty miłości. Wtedy nagle okazuje się, że świat pomimo całego bałaganu jest naprawdę piękny.