Ze starej dobrej szkoły

Szymon Babuchowski

Nowy Numer 37/2019 |

publikacja 12.09.2019 00:00

Joanna i Jan Kulmowie byli parą niezwykłą. Choć sami nie mieli dzieci, zostawili po sobie dziesiątki wychowanków, których nazywali „siostrzeńcami”.

Joanna i Jan Kulmowie przez całe wspólne życie uczyli się godzić sprzeczne charaktery i stawali się coraz bardziej nierozłączni. Maciej Kłoś /pap Joanna i Jan Kulmowie przez całe wspólne życie uczyli się godzić sprzeczne charaktery i stawali się coraz bardziej nierozłączni.

Koniec sierpnia przyniósł smutną informację o śmierci Jana Kulmy. Wiadomość ta poruszyła wiele osób zajmujących się różnymi dziedzinami twórczości, bo też sam Kulma był człowiekiem orkiestrą. Reżyserem teatralnym i telewizyjnym, muzykiem, filozofem i pisarzem, współzałożycielem Warszawskiej Opery Kameralnej, a w młodości – żołnierzem AK i uczestnikiem powstania warszawskiego. Zmarł w wieku 97 lat, choć w wielu biogramach jako data jego urodzin podawany jest rok 1927. To „odmłodzenie” wynikało z fałszywej kenkarty, która miała zabezpieczać przed wcieleniem do Ludowego Wojska Polskiego po wyjściu z powstania.

Ostatnie miesiące Jan Kulma spędził w prowadzonym przez zakonnice domu opieki. Zależało mu na tym, by dokończyć ziemski żywot w tym samym pokoju i łóżku, w którym rok wcześniej odchodziła jego żona – poetka i pisarka Joanna Kulmowa.

Ucieczka od próżności

Byli parą niezwykłą – potwierdzają to wszyscy, którzy się z nimi zetknęli. Choć sami nie mieli dzieci, pozostawili po sobie dziesiątki wychowanków, których nazywali „siostrzeńcami”. Do ich domu w Strumianach przyjeżdżali młodzi aktorzy i dziennikarze telewizyjni, żeby szlifować swój warsztat. A przecież Kulmowie byli ze starej, tak dziś niemodnej szkoły teatralnej, w której liczyło się przede wszystkim słowo. „Jesteśmy za dłubaniną, perfekcją, rzemiosłem” – wyznawali w latach 90. Lidii Ostałowskiej.

Poznali się ponad cztery dekady wcześniej, w Wyższej Szkole Aktorskiej w Łodzi. Joanna, namówiona przez kolegów, poszła na „nudne wykłady o teatrze lalkowym”, podczas których „dziwny gość o śmiesznych brwiach” nie przestawał mówić, mimo że minęło już półtorej godziny. „A ja bezczelna podniosłam dwa palce i mówię: »Chciałam przypomnieć, że za panem wisi zegar«. Zamiast się na mnie obrazić, to się mną zainteresował” – opowiadała poetka Alinie Gutek.

Niedługo potem byli już małżeństwem. Żyli najpierw w wynajmowanych pokoikach, później w małym mieszkanku w centrum Warszawy. Powodziło im się, jak na tamte czasy, całkiem nieźle. On był wziętym reżyserem telewizyjnym, dorabiał w teatrze i operze, ona zarabiała na konkursach literackich, które wygrywała jeden po drugim. Nic dziwnego, że znajomi ze zdumieniem przyjęli ich decyzję o wyjeździe z Warszawy. Uciekali od nacisków władz i cenzury, ale też, jak sami wyznawali, „od własnej próżności”. „Spytałem: czemu żyjemy tak fałszywie? Bo jak biblijny Jakub widzimy drabinę, po której – hop! – chcemy się dostać do nieba. Wchodzimy na pierwszy szczebelek, a wokół szemrzą: o, Kulma, o, Kulmowa. Wspinamy się wyżej. Coraz więcej pieniędzy, władzy i oklasków. Oklaski. Jakie cudowne uczucie. Wychodzi się na scenę, a ludzie krzyczą: re-ży-ser, re-ży-ser, au-tor! Szczęście. Tego nie daje żadna książka. A potem schodzimy ze sceny. I zawstydzeni własną głupotą chcemy jeszcze. To drabina do piekła. Trzeba szukać radości, która nie potrzebuje uznania” – stwierdził po latach Kulma w rozmowie z Lidią Ostałowską.

Dostępne jest 33% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.