Ślązaczki w Jakucji

Przemysław Kucharczak

Gość Katowicki 26/2020 |

publikacja 25.06.2020 05:44

W wieku 3 lat przeżyła więcej niebezpieczeństw niż inni przez całe życie. Codziennie rano brnęła wtedy przez śniegi wschodniej Syberii, trzymając się spódnicy mamy i bojąc się ataku wilków. A mama niosła jeszcze jej roczną siostrę.

Prawniczka dziś mieszka  w Katowicach-Brynowie. Archiwum Danuty Sedlak Prawniczka dziś mieszka w Katowicach-Brynowie.

Mama pani Danuty, Elżbieta Dziedzic, była rodowitą Ślązaczką, córką powstańca śląskiego, pielęgniarką. Ojciec Władysław Dziedzic był lekarzem. Mieszkali w Ligocie, dzisiejszej dzielnicy Katowic. Gdy w 1939 r. nad Polską zawisła groźba wojny z Niemcami, tata chciał ochronić rodzinę. Wysłał żonę z obiema córeczkami na wakacje na Kresy, do swoich krewnych w Zbarażu.

– Nikt się nie spodziewał, że 17 września wkroczy tam Armia Czerwona, a w następnym roku w nocy do naszych drzwi załomocze NKWD – mówi Danuta Sedlak, która dziś mieszka w Katowicach-Brynowie.

Durnaja, bieri wsio

Dokładnie 80 lat temu, w nocy z 28 na 29 czerwca, Sowieci przeprowadzili na polskich Kresach tzw. trzecią deportację. Wywieźli w niej głównie „bieżeńców”, czyli uchodźców z zachodniej Polski. Wydarzenia tej nocy są pierwszym w życiu wspomnieniem Danuty Sedlak. Czterech żołnierzy NKWD sprawdziło ich tożsamość: Elżbieta Dziedzic – lat 23, córki: Danuta – 3 lata, Halina – 1 rok.

– Mama nie była u siebie, więc jak jej powiedzieli „Sobierajsa!”, to założyła nam sandałki i powiedziała, że jest gotowa do podróży... Jeden z enkawudzistów rozłożył wtedy jakiś koc na podłodze i kazał mamie się pakować – mówi katowiczanka. – Mama była jednak bezradna, bo nie wiedziała, co zabrać. Ten człowiek zobaczył zegar i położył go na kocu, dołożył jakiś garnek, mydło, zapałki, jeszcze coś. A mama z powrotem odnosiła to na swoje miejsce, bo to nie było jej... Zdenerwował się i zawołał: „Ty durnaja! Bieri wsio!”. Na dobrą sprawę to on zapakował nas do tego tobołu, i wyprowadzili nas pod bronią – mówi.

Danusia wyszła na ganek, trzymając się spódnicy mamy. – Tuliłam lalkę, krakowiankę. Jak wychodziłyśmy, to jeden z tych ludzi wyrwał mi tę lalkę i wrzucił na drzewo. Lalka tak wisiała na koralach i to jest pierwszy obraz mojego dzieciństwa. Była wysoko, nie można było jej dosięgnąć. Płakałam za nią – wspomina Danuta Sedlak.

Żołnierz NKWD, który wyrzucił lalkę, był widać bezinteresownie złośliwy. A jednak, jak pokazał przykład drugiego enkawudzisty, który ich spakował, nawet w takim mundurze można było zachować człowieczeństwo. Zresztą w czasie tej wywózki Danuta z mamą i siostrą doznały od ludzi spotykanych daleko na Wschodzie znacznie więcej dobra niż zła.

To nie znaczy, że było im łatwo przeżyć. Kilka tygodni podróży przez pół świata, w zatłoczonym bydlęcym wagonie, było straszne. Ludzie nie mieli dość żywności, nie mogli się wykąpać.

Wysadzono ich w tajdze w Jakucji w północno-wschodniej Syberii, w najzimniejszym zamieszkanym regionie świata. Czekały tam na nich małe koniki z długą sierścią. Zamiast furmanek ciągnęły deski, do których można było przywiązać bagaże, a na nich usadzić dzieci. Po długim marszu, w którym otarła stopy do krwi, dotarły do osady Seligdar Ugolnyj. Na polanie stało kilka baraków. Komendant powiedział: „Tu będziecie żyć i tu umrzecie”.

Kawałek mleka

Aby zdobyć żywność, mama została drwalem. – Była szczupłą dziewczyną, więc nie musiała powalać drzew, a tylko usuwać konary z tych ściętych – mówi Danuta. Ludzi atakowały chmary komarów i meszek. – Przyjechałyśmy latem i mamie nawet się podobała ta tajga. Myślała, że jak wyschnie, będzie bardzo piękna. Nie wiedziała, że nie wyschnie, bo tuż pod powierzchnią jest wieczna zmarzlina – dodaje.

Gdy Elżbieta harowała w tajdze, roczna Halinka aż do wieczora zostawała pod opieką... trzyletniej Danusi. Z początku, dopóki Związek Sowiecki był sojusznikiem Hitlera, przychodziły paczki od bliskich z Katowic. Władysław przysłał m.in. lalki. Ktoś im po drodze rozpruł brzuszki, szukając kontrabandy. Elżbieta naprawiła je i sprzedała.

W pierwszym liście Władysław prosił żonę o dbanie, żeby dzieci codziennie piły mleko. – A my przez cały ten okres widziałyśmy mleko tylko raz! Kiedy mamie udało się sprzedać coś z otrzymanej paczki, kupiła w zamian i przyniosła nam z targu zamarznięty kawałek mleka – mówi z uśmiechem pani Danuta.

Elżbieta codziennie wieczorem modliła się z córkami. Odkryła w sobie niesamowitą zaradność. Uszyła sienniki i zerwała do nich trawę, którą dziewczynki wysuszyły na siano, przekładając z miejsca na miejsce. Zbierała z córkami grzyby, jagody, zioła i orzeszki cedrowe. Te ostatnie podbierała nawet wiewiórkom, zawsze jednak coś im zostawiając... Z pończochy zrobiła sitko na kiju i łowiła nim rybki w rzece – zimą także w przerębli. Przyrządzała z nich córkom kotleciki.

Gdy przyszła zima, temperatury stały się straszliwie niskie, ale Elżbieta je sobie chwaliła. Po latach przekonywała, że nie dawały aż tak bardzo w kość, bo powietrze było tam suche. Gorzej, że ich barak był nieopalany. Pewnej nocy zamarzła w nim starsza pani Zofia Chodkiewiczowa ze słynnego hetmańskiego rodu.

Furia matki

Młodsza z córek z niedożywienia chorowała i przestała chodzić. – Z tym jest związana kolejna migawka z dzieciństwa, którą mam w pamięci. Mamie zdawało się, że Halinka zaczyna tyć, że coraz ładniej wygląda. Cieszyła się. Kiedyś jednak moja siostra spała z rączką przytuloną do policzka i wtedy okazało się, że to nie było tycie, tylko opuchlizna głodowa. Ta rączka była wklęśnięta w policzek i odbiła się w nim głęboko. Pamiętam rozpacz mamy, jej szloch. A myślała, że już będzie dobrze – mówi pani Danuta.

Elżbieta jak lwica ruszyła wtedy z awanturą do komendanta. Ten wystraszył się furii matki walczącej o życie swojego dziecka. To zresztą charakterystyczne, że ówcześni Rosjanie nieraz cofali się przed kimś, kto okazywał wielką siłę i zdecydowanie.

Elżbieta z córkami zostały wtedy wysłane do szpitala w Ałdanie. W szpitalu Elżbieta podarowała lekarce biustonosz, bo Rosjanki nie znały tej części bielizny. Zaprzyjaźniły się. Lekarka dostarczała jej materiały, a Elżbieta szyła biustonosze dla coraz to nowych klientek. W zamian dostawała kaszę, słoninę, cukier. Zdrowie Halinki, która już stała nad grobem, poprawiło się.

Następną pracą Elżbiety było sprzątanie baraków i rozpalanie w piecach w męskim obozie, w którym siedzieli kułacy, obszarnicy i burżuje, wszyscy długowłosi i długobrodzi. Elżbieta uspokajała córki, że to stare krasnale. Zawsze zabierała ze sobą dzieci, bo tak było dla niej bezpieczniej. Wiedziała, że przy dzieciach nikt z Rosjan jej nie skrzywdzi. – Codziennie rano mama niosła tam moją siostrę na plecach, a ja dreptałam przy niej w tym śniegu, trzymając się spódnicy. Bałyśmy się wilków – mówi pani Danuta.

Z czasem więźniowie bardzo je polubili. – Ci biedacy, oddzieleni od rodzin, nawet pomagali mamie w pracy. Nas ze łzami w oczach głaskali po głowach, bo może mieli dzieci w tym samym wieku. Albo przynosił taki skazaniec rozwijany z kawałków szmatek kawałek szarego cukierka. I częstował nas tym skarbem, który przechowywał nie wiadomo jak długo – mówi katowiczanka.

To nasa mamusia

Z tej nieludzkiej ziemi Ślązaczkom udało się wyrwać z polską Armią Andersa. Zanim do niej dotarły, Elżbieta zachorowała w drodze na dur brzuszny i plamisty. Trafiła do szpitala, gdzie straciła włosy, ale przeżyła. Dziewczynkami miały w tym czasie opiekować się dwie inne Polki.

Niestety, nie dotrzymały obietnicy. Po wyjściu ze szpitala na drzwiach domu, w którym zostawiła córeczki, Elżbieta zastała tylko kłódkę. Szukała córek przez kilka tygodni. Odwiedzała sierocińce. Gdy opiekunka przekazywała wiadomość, że mama szuka dzieci, z okrzykiem „Mama!” zbiegało się mnóstwo małych Polaków, których rodzice tam zmarli. Te dzieci były rozczarowane, że to nie ich matka, ale błagały, żeby zabrała je ze sobą. – Kiedy mama to wspominała, zawsze płakała – mówi Danuta.

Elżbieta w końcu odnalazła córki w domu jakichś Uzbeków, dobrych ludzi. – Był z nami Kostek, polski chłopiec z przykurczem nogi. Kiedy mama stanęła w drzwiach, zaniemówiłam. Pierwsza odezwała się Halinka: „Danusiu, nie bój się, to nasa mamusia, tylko włosków nie ma”. Moimi pierwszymi słowami były: „Mamusiu, wróciłaś, bo ja się codziennie modliłam o ciebie. I ja ci zostawiłam coś bardzo dobrego, jak to zjesz, to będziesz zdrowa”. Okazało się, że była to kolorowa pisanka, już nieświeża, którą dostałam od jakiejś Polki i uznałam za rarytas. Mama musiała udawać, że ją zjada – śmieje się.

Przez Persję, Ugandę i Kenię dziewczynki z mamą wróciły w 1947 r. do Polski. Na dworcu w Czechowicach czekał na nich tata Władysław, który też szczęśliwie przeżył pobyt w niemieckim obozie w Dachau. Była noc, a on szedł wzdłuż pociągu i wołał: „Elżbieta!”. Jedne z pierwszych jego słów brzmiały: „Pokaż mi dzieci”. – To był dla mnie i siostry zupełnie obcy człowiek. Ale jak nas przytulił, i jak jego łzy na nas kapały, zrozumiałyśmy, że to jest ktoś bliski, najbliższy – wspomina Danuta.

Nieco później, w 1950 r., ich rodzina powiększyła się jeszcze o brata Mietka. Halina i Mieczysław skończyli medycynę; był nawet czas, gdy w trójkę z tatą pracowali w przychodni w Ligocie. Danuta została prawnikiem i nauczycielem prawa. Jej syn Leszek jest chirurgiem naczyniowym. Ma dwóch wnuków, którzy też wybrali medycynę. •

Dostępne jest 3% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.