publikacja 12.11.2020 00:00
Wyzywanie obrońców życia i rządzących najgorszymi wyrazami, jakie tylko zna polszczyzna, dokonuje się za przyzwoleniem środowisk, które chcą uchodzić za elity.
istockphoto
Wulgaryzmy są stare jak świat. Nawet w literackiej polszczyźnie były obecne niemal od samego początku – znajdziemy je chociażby we fraszkach Jana Kochanowskiego czy Mikołaja Reja. Zwykle używało się ich dla żartu albo dla podkreślenia szczególnie silnych emocji. Zawsze jednak postrzegane były jako skrajność, a za dopuszczalne uznawano je tylko w sytuacjach prywatnych i – z rzadka – artystycznych właśnie. Nawet poeci dwudziestowieczni, którzy, jak Andrzej Bursa czy Marcin Świetlicki, sięgali w swoich utworach po wyrazy uznawane powszechnie za wulgarne, przykuwali uwagę czytelników dzięki zaskoczeniu, jakie obecność takiego słowa wywoływała.
Dziś mamy do czynienia z niebezpiecznym przesunięciem: wulgaryzmy stały się częścią debaty publicznej. Kiedy gazeta szczycąca się tym, że jest czytana przez inteligencję, a u początków swego istnienia miała w swojej winiecie hasło: „Nie ma wolności bez solidarności”, rozsyła wiadomości zatytułowane „Wesprzyj #wyp…ać” (w oryginale wulgarne słowo zapisane zostało w całości), to znak, że stało się z nami coś naprawdę niedobrego.
Dostępne jest 10% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.