Wędrówka pośród ruin

Fragment książki Imaculee Ilibagiza "Ocalona aby przebaczyć", która ukazała się nakładem wydawnictwa Duc In Altum

www.ducinaltum.pl/ |

publikacja 02.12.2010 12:25

…i z otchłani ruandyjskiego ludobójstwa podźwignąć się do nowego życia

Wędrówka pośród ruin Immaculee Ilibagiza OCALONA ABY PRZEBACZYĆ Wyd. Duc In Altum, Warszawa 2010

Przedmowa

Podobnie jak w przypadku mojej pierwszej książki, tak i teraz, nie było moim zamiarem opisywanie historii Ruandy ani historii ruandyjskiego ludobójstwa. Szczegółowe sprawozdania i analizy tej trwającej 100 dni rzezi pozostawiam historykom, dziennikarzom, profesorom oraz politykom. Sama natomiast chcę opisać moją własną historię mówiącą, owszem, o tym, jak przeżyłam tę masakrę, lecz przede wszystkim o tym, jak dzięki wierze odnalazłam życie, którym warto żyć i jak odkryłam uzdrawiającą moc przebaczenia. Ta historia jest prawdziwa, przedstawione w niej wydarzenia faktycznie miały miejsce. Występuję w niej pod moim rzeczywistym nazwiskiem i nie zmieniam imion moich bliskich. Jedyne, co zmieniłam, to nazwiska niektórych innych osób. Zrobiłam to, aby chronić prywatność i bezpieczeństwo tych, którzy przeżyli.

  – Immaculée Ilibagiza, Nowy Jork, jesienią 2008 roku

Rozdział 2.

Wędrówka pośród ruin

Ludobójstwo dobiegło końca, ale moja wewnętrzna walka wciąż trwała.

Pod koniec lata 1994 roku Ruanda nadal pogrążona była w chaosie, ja zaś, mając całe życie wywrócone do góry nogami, wątpiłam, czy jeszcze kiedyś uda mi się odetchnąć pełną piersią. Przepadło wszystko, co znałam, a wszystko to, na co teraz patrzyłam, ulegało gwałtownym zmianom. Około dwóch milionów Hutu uciekło zagranicę w obawie, że Tutsi ocaleni z rzezi wezmą na nich odwet. Setki tysięcy zabójców i organizatorów ludobójstwa zginęło, dostało się do niewoli lub ukryło w gęstej, zairskiej dżungli.

Potem przyszło policzyć ofiary. Ich liczba wciąż rosła. Z początku oceniano ją na 200 000, następnie na 500 000, aż wreszcie przekroczyła milion zabitych. Ponad milion niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci Tutsi zostało zamordowanych! Zabito ich maczetami, dzidami i z broni palnej. Palono ich żywcem, tłuczono kijami, dźgano nożami, gwałcono rozbitymi butelkami. Metody mordu były tyleż prymitywne, co efektywne i okrutne. Nie ważne, jak zginęli moi bliscy, dość, że nie było ich już wśród żywych – ani ich, ani mnóstwa moich sąsiadów, krewnych i przyjaciół.

Przed rzezią Ruanda tętniła życiem. Ponad milion Tutsi żyło obok kilkunastu milionów Hutu, a ich wspólne wioski i miasta zapełniały wzgórza i rozciągały się w dolinach. Teraz jednak Ruanda opustoszała. Z zagłady ocalało zaledwie kilkaset tysięcy Tutsi, a więc duchów było tu dziś więcej niż ludzi.

Mimo to, zdawałam sobie sprawę, że miałam ogromne szczęście. Przeżyłam, już nikt na mnie nie polował, znalazłam pracę, a moja przyjaciółka Sara i jej rodzice przyjęli mnie do swego domu. Nie byłam – jak wiele kobiet Tutsi – torturowana, nie odrąbano mi członków, nie zgwałcono i nie pozostawiono z niechcianym dzieckiem i wirusem HIV.

Po trzech miesiącach głodu, moja waga wracała do normy i poprawiał się stan zdrowia. Okazało się też, że kilkoro z moich krewnych w cudowny sposób uniknęło śmierci. Moje ciotki i kuzyni z Kibuye powoli wracali do równowagi po niedawnych przeżyciach. Czekałam także na rychłe spotkanie z moim bratem Aimable, który czas rzezi spędził w Senegalu.

Pan wysłuchiwał moich modlitw i przeprowadzał mnie przez różne trudności. Praca była dla mnie źródłem przyjemności, a czasem nawet przynosiła chwile radości. Życie po holokauście stanowiło serię zmagań i wielu rzeczy trzeba było się uczyć od nowa. Jednak mimo błogosławieństwa, jakim Bóg mnie obdarzał, wciąż czułam cierń samotności raniący moje serce.

Każdego ranka oenzetowski minibus zabierał mnie do biura, aż do dnia, kiedy wreszcie odważyłam się przemierzyć drogę do pracy piechotą. Pracowałam z nie-Ruandyjczykami pochodzącymi z różnych części świata. Bardzo lubiłam zamknąć czasem oczy i zatonąć w gwarze nieznanych języków. Wyobrażałam sobie, że oto jestem gdzieś daleko od mojej ojczystej, przesiąkniętej krwią ziemi.

Gdy wieczorami wracałam pieszo do domu, nie byłam w stanie uniknąć oglądania strasznych skutków wydarzeń minionych miesięcy. Nie mogłam nie dostrzegać okropieństw, jakie spotkały mój naród. Na nic zdało się uciekanie myślą w obce kraje – w rzeczywistości otaczała mnie nowa, przygnębiająca architektura Kigali: szeregi zbombardowanych i wypalonych domostw.

Gdybym zdobyła się na odwagę, by zajrzeć w ruiny, znalazłabym tam porozrzucane, gnijące zwłoki całych rodzin. Kiedy szłam ulicą, zdarzało mi się omijać leżące to tu, to tam, pourywane ludzkie członki. Spotykałam żołnierzy strzelających do psów, które ucztowały na ludzkich zwłokach.

Zmarli zagrażali zdrowiu żywych, toteż władze ogłosiły dzień masowego usuwania zwłok. Zaprzestano pracy i handlu po to, by mieszkańcy stolicy mogli sformować brygady i pomóc w przenoszeniu ciał na ciężarówki. Ja jednak już wcześniej napatrzyłam się wystarczająco na zwłoki, toteż zdecydowałam, że zamiast zgłaszać się do porządkowania miasta, spędzę ten dzień na kolanach, modląc się za dusze zmarłych.

W drodze z pracy do domu spotykałam na ulicy ludzi, którym odrąbano ręce lub nogi. Starałam się zawsze dać im choć parę groszy, ale było ich tak wielu, że przeważnie zdążyło zabraknąć mi monet, zanim doszłam do domu.

Kiedy po jakimś czasie zaczęłam rozpoznawać tych ludzi z twarzy, ich ból stał mi się jeszcze bliższy. Cierpienie, które dawniej trudno było sobie nawet wyobrazić, teraz stało się rzeczą powszednią. A czymś jeszcze gorszym był fakt, że za granicą już zapomniano o naszej tragedii. Zginęło ponad milion osób, a świat nawet nie kiwnął palcem.

W Kigali, mimo strasznej biedy, pojawiały się zwiastuny normalności. Zaczęło działać kilka targów warzywnych; gdy na godzinę lub dwie włączano w mieście prąd, ludzie gromadzili się przy odbiornikach radiowych, by posłuchać sprawozdania z meczu piłki nożnej; dawni właściciele barów zaczęli sprzedawać z ciężarówek piwo bananowe. Nic z tego nie miało dla mnie sensu – to połączenie zwyczajnego życia z wciąż widocznymi skutkami rzezi wydawało mi się wręcz nienaturalne i odstręczające. Dotąd zawsze, gdy potrzebowałam wsparcia i rady, miałam obok siebie moich rodziców i braci, teraz czułam się opuszczona i zagubiona. Świat bez moich bliskich, bez ich miłości i ciepła stał się smutny, wyblakły i obcy.

Jakże brakowało mi chwil, kiedy po kolacji gromadziliśmy się wszyscy razem w dużym pokoju po to, by dzielić się tym, co nas spotkało w ciągu dnia, a potem wspólnie uklęknąć do wieczornej modlitwy. Po tym zaś jak bracia i ja wyjechaliśmy do odległych szkół, z niecierpliwością każde z nas czekało na powroty do domu. Miłość moich bliskich była dla mnie ostoją, a teraz – bez nich – czułam, że nie potrafię się pozbierać, że jestem w rozsypce.

Mieszkałam wprawdzie u Sary wraz z jej rodzicami i rodzeństwem, a wszyscy oni starali się być dla mnie bardzo mili, ale… nie mogli przecież zastąpić mi mojej własnej rodziny. Nie byłam w stanie tak po prostu zapomnieć o przeszłości i żyć, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Często, gdy myślałam o moich rodzicach i braciach, nie potrafiłam uciec przed odtwarzaniem sobie w wyobraźni ich ostatnich chwil. Obrazy te przyprawiały mnie o dreszcze, a serce pękało mi z żalu. Aby uwolnić się od tych koszmarów, próbowałam wmówić sobie, że ludobójstwo było jakąś senną marą, z której zaraz obudzą mnie czułe słowa Mamy i Taty. Jednak im brutalniej rzeczywistość dawała o sobie znać, tym trudniej było trzymać się podobnych fantazji.

W owych pierwszych tygodniach i miesiącach po ludobójstwie zdarzało się, że – bez względu na czas i miejsce: na obiedzie u Sary, w kościele, czy w biurze przy pisaniu raportu – łzy bez ostrzeżenia same zaczynały mi płynąć po twarzy. Wkrótce po tym, jak zaczęłam pracować w delegaturze ONZ, dowiedziałam się, że współpracownicy nazywają mnie „dziewczyną, która ciągle płacze”. To przezwisko sprawiało mi przykrość, ale – niestety – było prawdziwe. Płakałam nad tym, co utraciłam i nad tym, co przyszło mi oglądać.

Czarne myśli tak bardzo mi ciążyły, że nieraz rankiem z trudem mobilizowałam się, by wstać z łóżka. Dlaczego by sobie dziś nie odpuścić i nie zostać pod ciepłym kocem? – pytałam sama siebie. – Dlaczego znowu mam borykać się z kolejnym beznadziejnym dniem? Może ktoś potrafi tak żyć, ale nie ja. Jakimś cudem udawało mi się jednak zawsze zebrać siły i pójść do biura, choć potem przez cały dzień funkcjonowałam całkiem mechanicznie, jak robot. Wykonywałam swoją pracę najlepiej, jak umiałam i nigdy nie traciłam z pamięci tego, jak wielkie szczęście mnie spotkało – miałam pracę, podczas gdy tylu moich rodaków nie miało zupełnie nic. Z jednej strony odpowiadałam z uśmiechem na poranne powitania kolegów w pracy, dawałam się zaprosić na kawę i pogaduszki, z drugiej zaś czułam, jakby wszystko co robię, było sztucznie zaprogramowane i nieprawdziwe. Starałam się bardzo być miła i pogodna, jednak moje serce wciąż żyło cierpieniem, które co dzień widziałam na ulicach.

Pewnego popołudnia, gdy wracałam z pracy, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Oparłam się o osmaloną ścianę jakiegoś domu i osunęłam z jękiem na ziemię. Obok przejeżdżały samochody wiozące zagranicznych dyplomatów, mijały mnie autobusy, którymi pracownicy misji ONZ wracali po pracy do domów, z warkotem silnika przejechał pojazd wojskowy pełen rechoczących i klnących żołnierzy, przeszły koło mnie dwie kobiety wracające z targu warzywnego z koszami na głowach i zajęte plotkowaniem o swoich mężach. Świat się kręci dalej, bez względu na to, ilu ludzi zostało zarżniętych – pomyślałam. – Jak oni tak mogą? Deptać po ciałach umarłych? Spacerować po krwi? Czy nikogo to nie obchodzi? Jaki jest sens cierpieć na tym świecie, skoro wszyscy mają nas w nosie?

Ostry kawałek nadkruszonego muru wrzynał mi się w plecy, a ja tępo wpatrywałam się w ostatnie, zachodnie blaski dnia. Pragnęłam zniknąć z tego świata, zajść razem ze słońcem, zanurzyć się w ciemność, uwolnić się od bólu życia – tu, wśród ruin pozostawię moje ciało rozkładowi, a dusza odpłynie gdzieś daleko. Boże, błagam, weź mnie w ramiona – prosiłam bezgłośnie. – Moi bliscy są już u Ciebie, więc dlaczego chcesz, abym tkwiła tu, w tym okrutnym, wstrętnym miejscu? Dlaczego muszę tak cierpieć, walcząc samotnie o przetrwanie, skoro moja dusza rwie się do Ciebie? Jestem gotowa odejść. Proszę, zabierz mnie… chcę umrzeć.

Pragnęłam uciec od istnienia. Oczami wyobraźni zobaczyłam Sarę i jej rodzinę czekających na mnie z kolacją i martwiących się, dlaczego tak długo nie wracam. Miałam nadzieję, że nie będą mieli mi za złe i nie będą się obwiniali, jeśli już nigdy nie zobaczą mnie żywej. Potem pomyślałam o moim bracie Aimable, ale przyszło mi do głowy, że skoro i tak stracił już prawie całą rodzinę, to zniesie także moją śmierć. Zresztą będę się nim opiekować z nieba.

Moja dusza szykowała się już do wieczności. Usiadłam nieruchomo i czekałam na własne odejście.

Minęła godzina, minęły dwie. Nogi mi zdrętwiały, pośladki bolały od twardego kamienia, na którym siedziałam, a w brzuchu zaczynało burczeć. Byłam zła na to wszystko – proste potrzeby mojego ciała przeszkadzały mi uwolnić duszę od doczesności. Próbowałam zlekceważyć głód, tak jak się tego nauczyłam podczas trzech miesięcy spędzonych w ukryciu, ale żołądek buntował się coraz głośniej. Chyba zdążyłam już na nowo przyzwyczaić się do jedzenia, bo nie mogłam przestać myśleć o kolacji. Znów pomyślałam o Sarze i jej bliskich siedzących przy stole i zaczęłam się zastanawiać, co dobrego przygotowała dziś jej mama. Och, jakie to upokarzające – moje wzniosłe postanowienia tak łatwo poddają się władzy żołądka! Postanowiłam jednak nie ulec potrzebom mojego ciała i nadal usiłowałam siedzieć nieruchomo z zamkniętymi oczami i umysłem oderwanym od rzeczywistości. Moje myśli powoli rozpływały się w nicość, aż zasnęłam. Nagle usłyszałam głos o anielskim brzmieniu:

Wstań, Immaculée. Nie umarłaś i musisz się stąd ruszyć! Szukaj Boga we wszystkim i nie rozpaczaj, nawet kiedy twoje serce cierpi. Bóg zawsze będzie przy tobie i możesz prosić Go o wszelkie łaski – z Nim wszystko jest możliwe. A więc wstań!

Kiedy otworzyłam oczy, serce tańczyło mi w piersiach. Poderwałam się na równe nogi. Spojrzałam z zachwytem na wieczorne niebo nad Kigali mieniące się różowymi smugami i moja dusza napełniła się wdzięcznością. Panie, jakże piękny jest Twój świat! – wykrzyknęłam z głębi serca. – Przebacz mi moją rozpacz, ogrzej mi serce Swoją miłością i prowadź mnie Twoimi ścieżkami. Dziękuję, że posłałeś do mnie Swojego anioła. Zawsze podtrzymujesz mnie w potrzebie – jesteś takim dobrym Ojcem! (...)

Rozdział 4

Pokój i modlitwa

Poza Bogiem i mną nikt inny nie wchodził do tego pokoju w Christus Center. To była moja prywatna izdebka, w której kryłam się przy każdej sposobności. Czasem tak bardzo pragnęłam się tam znaleźć, że już w czwartek wieczorem pakowałam torbę z podręcznymi rzeczami, by w piątek po pracy nie wracać już do domu Sary, ale iść prosto do ośrodka i pozostać tam aż do niedzielnego wieczoru.

Moją modlitwą wypowiadaną zaraz po przyjściu było dziękczynienie: Dzięki Ci, Panie, za to, że obdarzasz me serce nowym życiem. Proszę Cię, zachowaj je w czystości, wolne od nienawiści, gotowe zawsze przebaczać. Z początku poczucie wolności płynące z posiadania własnego pokoju było wręcz oszałamiające. Łzy jakby dobrze wiedziały, że nikt nie patrzy, bo tryskały mi z oczu natychmiast, w chwili gdy zamykałam za sobą drzwi mojej samotni. Z tego powodu kilka pierwszych tygodni w Christus Center było niezwykle mokrych. Przebywanie sam na sam z Bogiem wyzwoliło we mnie długo skrywane emocje, odsuwane dotąd na bok bolesne wspomnienia znalazły się w centrum mojej świadomości. Szlochałam histerycznie, opłakując to, co utraciłam. Wiedziałam jednak, że te łzy muszą płynąć. Wiedziałam też z absolutną pewnością, że Bóg nie chce, abyśmy do końca życia nosili w sercu tak ogromny ciężar smutku.

Po długich godzinach wyzwalającego płaczu siadałam przy oknie i patrzyłam na rozciągające się przede mną łagodne wzgórza. Zastanawiałam się, czym tak naprawdę jest szczęście. Zanim nadeszło ludobójstwo byłam szczęśliwa, tak jak szczęśliwi byli moi bliscy. Jednak czy tamto szczęście było prawdziwe, skoro ktoś mógł je zburzyć tak łatwo? Niektórzy moi współpracownicy z biura ONZ najbardziej lubili romansować lub chodzić na zakupy. Ale czy prawdziwe szczęście może polegać na fizycznej przyjemności, zaspakajaniu czyichś żądz lub bezsensownym wydawaniu pieniędzy? A ci, którzy dawniej, przed rzezią, radośnie oddawali cześć Bogu w kościele, teraz siedzieli w ławkach ponurzy, nieszczęśliwi i nawet najweselsze pieśni mruczeli smutno i monotonnie.

Im więcej rozmyślałam o szczęściu, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że opuściło ono Ruandę na dobre. Nigdzie nie widać było nawet przebłysku światła. Jakże będziemy żyć bez śmiechu i radości? – pytałam samą siebie. – Jak jednak możemy śmiać się po takiej rzezi, gdy ciała wciąż gniją na ulicach, a dzieci wciąż giną rozrywane granatami?

Przecież Bóg chciał, abyśmy byli szczęśliwi, chciał, abyśmy odnajdywali szczęście, napełniając nasze serca Jego miłością. Sam Jezus powiedział nam to w Ewangelii świętego Jana:

Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna(J 15, 9–11).

Lecz ludzie zapomnieli, jak szukać Bożej miłości – nie potrafią już wznieść ku Niemu swoich serc przygniecionych smutkiem. Czy Ruanda zazna jeszcze Twej miłości i radości, Panie? – pytałam na modlitwie. – Cóż ja mogę zrobić? W jaki sposób mam Ci służyć?

Wsparłam głowę na Biblii leżącej na stoliku, chcąc uspokoić myśli i dać odpocząć sercu. Przecież odpowiedzi, których szukałam, były zawarte właśnie tutaj, w Słowie Bożym. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, jak słoneczny promień wślizguje się przez małe okienko mojego pokoju. Promień padł na moją skórę i poczułam jego ciepło. Widząc, jak kwiaty w ogrodzie zwracają się ku słońcu, by czerpać zeń energię do życia, pomyślałam: Czyż nie Ty jesteś słońcem, Boże? Ty – Światło i Źródło Życia?

Wszędzie czułam Bożą obecność – w delikatnym zapachu świeżych pąków w ogrodzie, w ciepłym powiewie wiatru omiatającym dolinę i czule pieszczącym mi twarz. Nieskończona wielkość Boga nadawała memu smutkowi nową perspektywę. Moc Boga jest tak przeogromna, zaś moje siły tak marne – myślałam. – Dlaczego więc sama zmagam się z moim strapieniem, skoro mam przy boku Kogoś tak wielkiego, kto gotowy jest pośpieszyć mi z pomocą i odpowiedzieć na moją najcichszą modlitwę? Odpowiedź czekała zaraz pod ręką – w Biblii i dobrze o tym wiedziałam… Nie musiałam prowadzić mojej walki samotnie.

Wyciągnęłam się na łóżku, rozluźniłam mięśnie i zaczęłam ćwiczenie duchowe, którego nauczyłam się na spotkaniach grupy modlitewnej na uniwersytecie, a które nazywaliśmy „Oddanie”. Oddychając powoli i głęboko, zamknęłam oczy, otworzyłam serce na działanie Ducha Świętego, a myślom pozwoliłam odpłynąć w niebiosa. Modliłam się wolno, robiąc przerwy pomiędzy zdaniami i nasłuchując w ciszy Bożego głosu.

– Panie, wejdź w moje życie, zabierz mój ból – powiedziałam na głos. – Oddaję to wszystko Tobie: każdy mój smutek, każde zranienie, wszystkie wątpliwości i każdą łzę. Weź moje zbolałe serce, napełnij je Twoją miłością, Ojcze, Ojcze, Ojcze, Ojcze…

Powtarzałam to słowo wiele razy, aż zasnęłam. Gdy się zbudziłam, kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że wzlatuję ku górze. Przestraszyłam się, że jeśli zaraz nie złapię się łóżka, wyfrunę przez okno i uniosę się hen, wysoko nad doliną. Bóg oczyścił mą duszę ze smutku, osuszył moje łzy i rozjaśnił mi twarz uśmiechem. Byłam szczęśliwa. (...)