Trzeba pisać kryminały

Marta Woynarowska

publikacja 12.03.2021 18:13

Michał Śmielak, sandomierzanin, pasjonat dawnych dziejów zaangażowany w ruch rekonstrukcji historycznych, mówi o swojej debiutanckiej powieści.

Trzeba pisać kryminały Archiwum Michała Śmielaka Autor jest także pasjonatem ruchu rekonstrukcji historycznych.

Za kilka dni, dokładnie 18 marca, w księgarniach pojawi się "Znachor", pierwsza książka wydana, ale nie pierwsza napisana przez Michała Śmielaka.

Marta Woynarowska: Za sześć dni premiera Pańskiej debiutanckiej książki pt. "Znachor". Czy są w niej może jakieś nawiązania do powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza noszącej ten sam tytuł?

Michał Śmielak: Nie (uśmiech). Zresztą to nie jest tytuł wymyślony przeze mnie, ale nadany przez wydawcę. Poza tym, przeprowadziłem małe badanie pytając o tytuł "Znachor". Niektórzy odpowiadali, zwłaszcza ci w średnim wieku, że był taki film, o książce Dołęgi-Mostowicza prawie nikt nie pamiętał, a młodsze pokolenie nie słyszało ani o jednym, ani o drugim, co jest bardzo smutne. Dlatego nie mam obaw. Zresztą jest to kryminał, bo jak się mieszka w Sandomierzu, to trzeba pisać kryminały (śmiech). Moją książkę miłośnicy tego gatunku określają mianem thrillera, akcja skupia się bowiem na pościgu za mordercą, nie zaś na rozwiązaniu samej zagadki kryminalnej. Uciekłem się do rzadko spotykanego ujęcia powiązania akcji z historią. Zarówno wątek główny, jak i poboczne, są mocno związane z wydarzeniami z zamierzchłej przeszłości, kiedy dochodziło do tzw. polowań na czarownice. Zatem moja książka nie ma zupełnie nic wspólnego z przedwojenną powieścią.

Trzeba pisać kryminały

Mroczne i dramatyczne to czasy. Jak zrodził się pomysł, by do nich sięgnąć?

Pasjonuję się historią. Wraz z kolegami z Grupy "Sarmata" udzielamy się w ruchu rekonstrukcji historycznych. Więc pewną rolę odegrało zainteresowanie historią, ale w tym przypadku bardziej zaważyły lata, kiedy pracowałem jako przewodnik w Zamku w Baranowie Sandomierskim. W jednej z sal ekspozycyjnych prezentowane były dawne, wymyślne narzędzia tortur. Wchodząc do niej zadawałem grupom pytanie: czy wiedzą, kiedy odbywały się owe słynne polowania na czarownice? I proszę sobie wyobrazić, iż przez dwa lata, które przepracowałem w zamku, nie zdarzyło się, by ktoś w pierwszym zdaniu udzielił poprawnej odpowiedzi. Zawsze padało, że w średniowieczu. Największe natomiast natężenie to ostatnie dziesięciolecia XVI i pierwsze XVII wieku. Gdy pytałem, ile owych rzekomych czarownic spłonęło na stosie, zwiedzający zaczynali iść w miliony. Tymczasem w Polsce, w stosunku do innych krajów europejskich, zwłaszcza niemieckich, był to proceder na o wiele mniejszą skalę i bynajmniej nie szedł w tysiące. W procesach od XVI do końca XVIII stulecia oskarżonych było nieco ponad 1300 osób obojga płci, w całej Europie i Ameryce Północnej mniej więcej w tym czasie wykonano ok. 35 tysięcy egzekucji. To wszystko dość mocno utkwiło mi w głowie. Kiedy przystąpiłem do pisania książki, w której chciałem poruszyć wątek fałszywych uzdrowicieli, naciągających ludzi, oszukujących i narażających ich zdrowie i życie, powróciły wspomnienia z baranowskiego zamku, znajdując swoje miejsce na jej kartach. Wśród oskarżanych o czary były wszak osoby parające się znachorstwem, ziołolecznictwem. Oba te wątki zazębiły się i spięły w jedną spójną opowieść.

Jest Pan sandomierzaninem. Czy akcję umieścił Pan zatem w Sandomierzu, bądź co bądź mającym już mocno ugruntowaną pozycję w literaturze, filmie i serialach jako miasta o wysokiej przestępczości?

Nie, chociaż przez chwilę pojawia się w książce, nie byłem bowiem w stanie jako sandomierzanin go pominąć. I jedna z ofiar mordercy ginie w Sandomierzu, ale serialowy Ojciec Mateusz tym razem nie będzie uczestniczył w śledztwie (śmiech). Akcję jednak, z racji tematyki, która bardziej kojarzy się ze wschodnimi terenami, gdzie jeszcze dzisiaj można spotkać szeptuchy, uzdrawiaczki, osadziłem w Dubiecku i jego okolicach, które dobrze znam. Zdecydowanie lepiej pisze się, gdy odwołuje się do znajomych terenów. Piękny zamek, rozległe lasy i wzniesienia Pogórza Dynowskiego dodają atmosferę dzikości. Dla mnie było to idealne miejsce na osadzenie głównej akcji.

"Znachor" jest Pana debiutem książkowym, ale nie literackim.

W listopadzie ubiegłego roku, a zatem kilka miesięcy temu, ukazało się moje opowiadanie pt. "Ostatni" w antologii "Gladiatorzy", która wyszła nakładem wydawnictwa Fabryka Słów, specjalizującego się w fantastyce. Chociaż moja nowela o fantastykę zaledwie się ociera, o wiele więcej ma wspólnego z historią.

Wydawnictwo ogłosiło konkurs na opowiadanie osnute wokół tematu gladiatorów. Miałem jakiś pomysł, napisałem zatem, wysłałem, ale bez większej nadziei. Tymczasem ku memu zaskoczeniu spodobało się i zostało dołączone do antologii. Odbiór przez czytelników i recenzentów był dla mnie bardzo miły. Jednak wolę pisać kryminały, w których czuję się zdecydowanie lepiej, niż w fantastyce.

Co skłoniło Pana, by sięgnąć po przysłowiowe pióro, które dzisiaj ma najczęściej postać klawiatury komputerowej?

Tu zapewne zaskoczę wiele osób. Otóż zdecydowanie częściej sięgam po długopis i zeszyt, które zawsze mam przy sobie. Staram się bowiem chwytać każdą wolną chwilę lub moment, kiedy rodzi się jakiś pomysł, zapisując go, by nie umknął. Naturalnie później wszystko przepisuję na komputer.

Co skłoniło mnie do pisania? Chyba przemożna miłość do książek i opowiadania historii. Piszę od bardzo, bardzo dawna. Miałem chyba 12 lat, kiedy zacząłem pisać pierwsze opowiadania. Gdzieś jednak zaginęły i jak kiedyś dostanę Nobla, to niestety nie będzie można moich juweniliów zobaczyć w muzeum (śmiech). We wczesnej młodości były to przeważnie opowiadania z fantastyki, z prostego powodu - czytałem wówczas przede wszystkim literaturę z tego gatunku. Potem pojawiły się kryminały. Zacząłem się mocniej wgłębiać w temat, ale tylko teoretycznie, nie praktycznie (śmiech). Otworzył się przede mną nieznany świat, zwłaszcza kiedy natrafiłem na podcasty kryminalne. Nie wiedziałem np. nic o zbrodni połanieckiej, przed laty słynnej i znanej w całym kraju. Napisałem jeden, potem drugi kryminał, ale nie biegłem z nimi od razu do wydawcy. Dopiero ukazanie się opowiadania w „Gladiatorach” zdopingowało mnie i postanowiłem przesłać do Wydawnictwa Initium ów drugi kryminał, który został przyjęty i 18 marca odbyła się jego premiera.

Czyli wcześniejsze utwory czekają w szufladzie? Mieszczą się w niej jeszcze?

Na razie tak. Zresztą, kiedy biorę je do ręki i czytam, widzę całą masę niedoróbek, koniecznych poprawek. Przypuszczam, że sięgnę za rok do "Znachora" to też uznam, że najlepiej byłoby go przepisać na nowo. Więc te starsze niech sobie na razie leżą spokojnie. Piszę na bieżąco nowe historie, a na tamte może przyjdzie kiedyś czas by je wyciągnąć, przeredagować i wydać.

Zaistnieć na rynku wydawniczym w Polsce to trudna rzecz, jest wiele osób piszących i każda z nich pragnie trafić ze swoimi książkami do czytelników. Ukazuje się bardzo dużo publikacji. Tylko samych polskich kryminałów w ubiegłym roku pokazało się ponad 350, czyli niemal jeden każdego dnia. Niektóre wydawnictwa podają, że miesięcznie otrzymują nawet po kilkaset propozycji. Przebić się przez nie wszystkie, zainteresować wydawcę swoją pracą jest niebywale trudno. Sam próbowałem od kilku lat, wysyłając swoje maszynopisy i dopiero Fabryka Słów zainteresowała się „Ostatnim”. I to opowiadanie otworzyło mi drogę do kolejnego wydawnictwa, które na informację, że mam już na koncie publikację, szybko przeszło do konkretów i tak wyszła moja pierwsza książka.

Trzeba pisać kryminały   Archiwum Michała Śmielaka - Jak się mieszka w Sandomierzu, trzeba pisać kryminały - stwierdza żartobliwie Michał Śmielak.

Kolejne są w planach?

Dzisiaj, kiedy rozmawiamy, piszę ostatnią scenę do drugiej części, ale tytułu nie będę zdradzał. Piszę także jeszcze jedną książkę, niezwiązaną z poprzednimi, dotyczącą zupełnie innej problematyki, o winie i karze ludzi żyjących i działających w małych społecznościach, którą również wydawca zamierza opublikować.

Co lubi czytać do poduszki Michał Śmielak, autor kryminałów?

Zazwyczaj czytam jednocześnie około czterech książek. Kiedy mam ochotę na coś krótkiego i sympatycznego, by przed snem zapełnić sobie głowę pozytywnymi myślami, sięgam np. po Wiesława Myśliwskiego. Uwielbiam jego „Traktat o łuskaniu fasoli”, podobnie jak książki Jerzego Pilcha. Kiedyś stwierdził, że przez całe swoje życie napisał jedną powieść tylko w różnych częściach. Mogę czytać je bez końca. Chętnie sięgam także po biografie, literaturę gatunku true crime, traktującą o autentycznych zbrodniach, zwłaszcza publikacje Przemysława Semczuka. W tym momencie najchętniej zaglądam do kryminałów np. Anny Kańtoch, której ostatnia książka "Wiosna zaginionych" bardzo przypadła mi do gustu. Pierwszym kryminałem, jaki przeczytałem był autorstwa Marka Krajewskiego, z serii o Eberhardzie Mocku. Potem były wszystkie jego publikacje. I naturalnie jeszcze „Ziarno prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego, którego fabuła rozgrywa się w Sandomierzu.

Kieruję się myślą mojego wielkiego autorytetu, jeśli chodzi o książki, czyli Stephena Kinga, że autor musi czytać tyle samo, ile pisze.