Pobożna mina mima

Gość Niedzielny

publikacja 09.12.2010 09:31

O szpagatach duchowych i Słowie, które ma moc, z Ireneuszem Krosnym rozmawia Marcin Jakimowicz.

Pobożna mina mima Roman Koszowski/Agencja GN Ireneusz Krosny

Ireneusz Krosny najbardziej znany i uznany mim komiczny w Polsce. Absolwent teologii na KUL. Urodził się w 1968 r. w Tychach. Pantomimy zaczął się uczyć w wieku lat 14. W 1992 roku rozpoczął zawodową działalność solową pod nazwą „Teatr Jednego Mima”. Laureat najważniejszych festiwali komedii i pantomimy w Polsce i za granicą. Mieszka w Tychach. Ma żonę i troje dzieci.

Marcin Jakimowicz: Wreszcie Pan przemówi…
Ireneusz Krosny: – Tak… (śmiech)

Poznajemy Ireneusza Krosnego w nowej roli: zaczyna Pan rozważać w GN słowo Boże. Czy przyznawanie się do wiary w Boga nie jest w Pana środowisku obciachem?
– Moje środowisko jest już troszkę przyzwyczajone, że nie czaję się z takimi rzeczami jak wiara w Boga.

A czy było kiedyś takie słowo, które Pana rzeczywiście podźwignęło?
– Mnóstwo. Wiele razy w życiu. Jestem przekonany o tym, że Pismo Święte ma w sobie ogromną moc. I nie zastąpi go studiowanie żadnych mądrych książek teologicznych. Wiem, co mówię – skończyłem teologię. W słowie Biblii jest sam Bóg, moc Ducha Świętego i nie ma takiej możliwości, by ona nie działała na człowieka. Gdyby ktoś kazał mi wybrać teksty, które na mnie najmocniej w życiu wpłynęły, to bez wahania wskazałbym na Pismo Święte.

Szuka Pan na co dzień odpowiedzi w Biblii?
– Tak. Modlę się, otwieram Pismo Święte i proszę o rozeznanie. Zazwyczaj wtedy, gdy po ludzku nie potrafię jakiejś sprawy ocenić.

Każdego dnia musi się Pan solidnie wygimnastykować. Czy to nie przekłada się na relacje z Panem Bogiem? Taka koncepcja bicepsowa: napnę się, poćwiczę i osiągnę jakiś duchowy cel…
– Chyba nie. Jak każdy zmagam się często z własną słabością, a czasem nawet bezradnością. Może właśnie dlatego na co dzień potrzeba Pana Boga jest we mnie bardzo silna.

Czyli nie ma duchowych szpagatów?
– Nie ma.

Każdego dnia patrzy Pan podczas ćwiczeń w lustro. W Odnowie często padają proroctwa: „Nie patrz na siebie, patrz w dal, a odnajdziesz Mnie”…
– To inna historia. Ja nie patrzę sobie w twarz. Ja trenuję, a lustro jest po to, by zobaczyć efekt pracy. To element pracy zawodowej. Gdy ćwiczę jakąś scenkę, to kompletnie nie myślę o tym, jak wyglądam. Patrzę raczej w lustro po to, by zobaczyć, jak zachowuje się postać, którą gram. Trudno w tym szukać jakiegoś odniesienia do życia duchowego.

Często słyszałem: „Patrz w lustro tak długo, aż ujrzysz rysy Chrystusa?”. Widzi Pan już coś?
– Chyba jeszcze nie (śmiech). Tak dobrze jeszcze nie jest. To oczywiście metafora. Myślę jednak, że każdy z nas musi w pewnym momencie odnaleźć swe miejsce na ziemi, odkryć swoje powołanie, Zanim zostałem mimem, rozeznawałem to na różne sposoby. Ale gdy potwierdziło się, że dobrze wybrałem i że to jest moja droga, to już się nie cofnąłem.

Dzwoni czytelniczka z Poznania i mówi: – Po występie pan Krosny powiedział, że lubi czytać „Gościa Niedzielnego”. Jacyś studenci dodają: – Pan Krosny po spektaklu opowiadał o swojej wierze. Dlaczego Pan to robi?
– Bo zdarzają się sytuacje, gdy ktoś mnie o to prosi: jakaś wspólnota, ruch religijny. Miałem na przykład cykl występów dla studentów, a po spektaklu był czas na szczere rozmowy, na świadectwo. Pamiętam o słowach Jezusa, który powiedział: „Kto się mnie nie zaprze przed ludźmi, tego i Ja się nie zaprę przed Ojcem moim”. Jeśli mnie ktoś pyta o to, co jest najważniejsze w życiu, odpowiadam. Wiara, wbrew temu, co się dziś uważa, nie jest naszą prywatną sprawą.

Grając na scenie, autentycznie się modliłem – słyszałem czasem od muzyków. Modlił się Pan kiedyś swym występem?
– Modlę się przed spektaklem. Proszę, by to doświadczenie radości, które ludzie będą mieli, było głębokie, przemieniało ich, pozwalało odpocząć, odetchnąć. Pan Bóg dał mi taki dar, że wychodzę na scenę, a ludzie się śmieją. I to na całym świecie. To też forma powołania. I obojętnie, czy gram w Polsce, Korei czy w Hiszpanii, modlę się za publiczność.

Nie miał Pan ochoty sparodiować jakiegoś księdza? Na przykład Mszy, chodzenia po kolędzie? Taki łatwy temacik…
– A jak łatwo można by było zagrać spowiedź... Ale nie biorę pod uwagę takich tematów. Odrzucam je od razu. Spowiedź ratuje ludziom życie, więc po co z niej kpić? Sakrament jest sakramentem.

Często odrzuca Pan różne intratne propozycje?
– Kilka razy odmówiłem udziału w reklamach. Zdarzało się również, że zrezygnowałem w udziału w jakimś programie telewizyjnym ze względu na jego poziom czy tematykę. Wiadomo, reklamy to duże pieniądze, ale są sytuacje, w których musisz konkretnie wybrać i zapytać siebie, o co ci w życiu naprawdę chodzi.

Festiwal Stróżów Poranka. Ogromna sala widowiskowa pęka w szwach. Konferansjer rzuca do mikrofonu: – Widzę, że jest tu z nami pan Ireneusz Krosny, który sam kupił sobie bilet. Zrywa się burza braw. Nie odbija wówczas Panu?
– Chyba nie (śmiech). Ja ukryłem się na tej widowni, siedziałem cichutko wśród ludzi, nie chciałem być wywoływany, ktoś mnie wypatrzył w kuluarach i sypnął ze sceny. Z czasem człowiek się przyzwyczaja, że ludzie go rozpoznają. Czasem to przeszkadza, ale takie są koszta bycia osobą medialną.

Ma Pan fatalny dzień, podły humor. Albo jeszcze gorzej: rodzinę dotyka jakieś nieszczęście. Nic, tylko siedzieć i ryczeć. A Pan ma za pięć minut wyjść na scenę i rozśmieszać publikę. Co wtedy?
– Zdarzają się takie chwile. Doświadczyłem tego nieraz. Występuję na scenie już od 18 lat. Czasem miałem złe samopoczucie, przeżywałem w rodzinie jakieś trudności, a czasem po prostu byłem chory. Ale zauważyłem dziwną prawidłowość: w czasie gry na scenie wydziela się jakaś adrenalina, nie wiem co… Mogę wychodzić na scenę chory, z katarem (za kurtyną mam przygotowane chusteczki), ale na czas występu dziwnie zdrowieję. Nie kaszlę, nie mam kataru. Wiele razy przychodziłem ciężko przeziębiony, a na scenie byłem zdrów jak ryba. Choroba wraca parę minut po spektaklu. Podobnie dzieje się w sferze psychiki. Na czas spektaklu człowiek jakby „wyłącza się” z bieżących spraw i całym sobą jest zaangażowany w interakcję z publicznością. To cecha sportowców i artystów: muszą się spiąć, by najlepsze wyniki osiągnąć na zawodach, a nie na treningach.

Widzi Pan mima, który ma świetne pomysły, a na dodatek porywa publiczność. Ireneusz Krosny jest zazdrosny?
– Nie. Powiem szczerze: na razie nie przeżyłem jeszcze takiej sytuacji. Jasne, że oglądając innych mimów, widzę, że mają często świetne pomysły i myślę: „Kurczę, że też sam na to nie wpadłem”. Ale to nie jest zazdrość, raczej uznanie. Jednak swoich pomysłów też nie muszę się wstydzić. Pamiętam festiwal pantomimy w Korei Południowej (chyba połowa sali to byli ludzie z mojej branży). Podszedł do mnie jakiś mim z Izraela i pogratulował – pomysłów. To cieszy.

Zdarza się, że ludzie wybuchają śmiechem nie wtedy, kiedy mieli się śmiać?
– Raczej nie. Choć w różnych krajach różne scenki stają się hitami. Pamiętam zwłaszcza jedną: „Arnold się zbroi” – o Schwareneggerze. Na całym świecie podobała się, ludzie się śmiali, ale była to tylko jedna z wielu scen. Ale gdy zagrałem ją w Stanach, publika wprost ryczała ze śmiechu. To był hicior, ludzie zrywali boki.

Był czas, gdy omijał Pan kościoły szerokim łukiem, wszedł po uszy w buddyzm. A potem nagle powiedział do lustra: nie wierzę w reinkarnację, wierzę w Chrystusa. Co się stało?
– Każdy człowiek szuka. Ja też szukałem. I rzeczywiście w pewnym momencie przestałem chodzić do kościoła. Zacząłem czytać książki o buddyzmie. Zafascynował mnie Daleki Wschód. Jednak pewnego dnia zapytałem szczerze sam siebie: „Irek, naprawdę wierzysz w reinkarnację? Wierzysz, że kiedyś byłeś drzewem i będziesz robaczkiem?”. i szczerze sobie odpowiedziałem: „Nie, nie wierzę”. Dlatego postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się chrześcijaństwu, więcej się o nim dowiedzieć. Pojechałem na rekolekcje, nie wiedziałem, że to rekolekcje Odnowy. To mnie postawiło na nogi. Zobaczyłem żywy, modlący się Kościół. Zobaczyłem Boga, który naprawdę działa. I ponownie stałem się chrześcijaninem, tyle że tym razem już z pełną świadomością motywów i konsekwencji tej decyzji.