Świętość wierszem pisana

Tomasz Gołąb

publikacja 09.09.2021 15:59

Kiedy była dzieckiem, zazdrościła swojej babci, że spotykała na ulicach Krakowa Brata Alberta. Była pewna, że sama nigdy nie będzie miała szczęścia zobaczyć żadnego błogosławionego. Tymczasem poznała Jana Pawła II i wynoszonych na ołtarze kard. Wyszyńskiego i matkę Czacką.

Świętość wierszem pisana Tomasz Gołąb /Foto Gość – To ks. Wojtyle zawdzięczam swoje powołanie do życia w Laskach, wśród niewidomych. Ale była chwila, że niemal się na niego obraziłam – wspomina z uśmiechem s. Miriam.

Za pół roku skończy 90 lat. Zakonnica, która ukończyła studia matematyczne, właśnie napisała książkę dla dzieci, w dodatku wierszem. I sama ją zilustrowała. Na ganku Domu św. Rafała w Laskach s. Miriam od Maryi Matki Łaski Bożej opowiada niezwykłą historię swojego ponad 50-letniego powołania. I o świętych, których spotkała w swoim życiu.

Urodziła się w Krakowie, w 1932 r. Lekarze nie spodziewali się, że przeżyje. 90 lat temu narodziny bliźniaczek, w siódmym miesiącu ciąży, przy niskiej wadze, musiały trwożyć personel i bliskich. Ale Pan Bóg miał inne plany. Na chrzcie przyszła zakonnica otrzymała imię Krystyna, jej siostra – Teresa.

Rodzina była niezwykła: mama Janina, z domu Sławińska, była jednym z pięciorga dzieci Marii ze Śniatyna – córki greckokatolickiego popa Tadeusza, rzeźbiarza ceramika, który miał fabrykę w Kołomyi, a potem pracował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Ojciec Kajetan, urzędnik w elektrowni, był Ormianinem ze Stanisławowa. Stamtąd pochodziła cała rodzina Isakowiczów. Rodzina była wierząca i praktykująca, choć w trzech różnych obrządkach katolickich. Stryjecznym dziadkiem Krysi był arcybiskup ormiański Lwowa Izaak Isakowicz, zwany „Złotoustym”.

Szczęśliwe dzieciństwo trwało zaledwie 7 lat. 1 września 1939 r. Krysia z Teresą miały iść do pierwszej klasy. Niemcy zajęli szkołę na szpital, mama straciła pracę, a tata dostał się do niewoli. Schorowany po uwolnieniu z Dachau w 1945 r., zmarł trzy lata później. Czas powojenny nie był dla rodziny dużo łaskawszy. Na szczęście dom rodzinny i Kościół były dla dorastających bliźniaczek wielką podporą.

1 września 1945 r. dziewczynki rozpoczęły naukę w gimnazjum, a potem w liceum. Pierwsze trzy lata wychowawcą klasy był ks. Jan Mazanek, moderator Sodalicji Mariańskiej, do której zostały przyjęte rok później. Dziewczynki nie uległy namowom, by zapisać się też do ZMP, a potem do partii. Siostry rozdzieliły dopiero studia. Obie wybrały Uniwersytet Jagielloński: Teresa polonistykę, a Krysia matematykę. – Zaraz na pierwszym roku studiów włączyłyśmy się w duszpasterstwo akademickie, które oficjalnie nie istniało. Najpierw przy kościele św. Anny, gdzie wspaniałym proboszczem był ks. Jan Pietraszko, późniejszy biskup i kandydat na ołtarze, a duszpasterzem akademickim był w tym czasie ks. Karol Wojtyła – wspomina siostra Miriam.

W tych latach żadne grupy młodzieżowe czy organizacje katolickie oficjalnie nie mogły istnieć. Studentom w duszpasterstwie ani w Sodalicji Mariańskiej nie wolno było się zbierać. Ksiądz nie mógł spotykać się z młodzieżą w akademikach, ale nikt nie mógł zabronić im śpiewać. Przy kościele akademickim istniał więc „młodzieżowy chórek gregoriański”, do którego Wujek, czyli ks. Wojtyła, wpisywał wszystkich chętnych i sam do niego należał. Chórek miał swoje próby i śpiewał, ale przy tej okazji miał możliwość rozmawiać z przyszłym biskupem na wszystkie tematy. Spotkania odbywały się też po domach tych studentów, którzy mieszkali na stałe w Krakowie. Także w domu Isakowiczów.

S. Miriam opowiada o kolędowych wieczorach, podczas których ks. Wojtyła najpierw grzał się przy babcinym piecu kaflowym, a potem włączał drugim głosem w śpiewanie pastorałek. Znał wszystkie zwrotki, a na koniec sam dośpiewywał swoje, ku uciesze studentów, którym przepowiadał w nich czasem małżeństwo, a czasem życie w habicie. Wśród uczestników był także Jerzy Ciesielski, obecnie sługa Boży. Gdy kościół św. Anny okazał się za mały, studenci powędrowali za Wujkiem do kościoła św. Floriana. Były to początki duszpasterstwa: wyprawy w góry, na kajaki, narty. Były rekolekcje i rozmowy o powołaniu. Już na pierwszym roku studiów znalazła się w „chórku” ładnie śpiewająca niewidoma Genia Pęcak i jej brat Janek (też niewidomy), którzy mieszkali w Krakowie. Na którymś spotkaniu Wujek, starszy od Krysi o 12 lat, zdecydował: „Ty będziesz przyprowadzać na spotkania Genię”.

Siostra do dziś nie wie, dlaczego właśnie ją wówczas poprosił. Chociaż jest pewna, że to dzięki niemu wyjechała z Krakowa do Lasek, i że dzięki niemu od 50 lat jest w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, których charyzmatem jest właśnie opieka nad niewidomymi. Od czasów poznania Geni pomoc niewidomym wciągnęła ją niemal tak samo, jak studia matematyczne. Cały wolny czas spędzała w Spółdzielni Niewidomych przy ul. Loretańskiej w Krakowie. W 1954 r. z grupą podopiecznych trafiła do Lasek.

– Gdy zobaczyłam Laski, wiedziałam, że to jest to. 9 lipca 1954 r. dostałam tu od s. Marii Gołębiowskiej mały obrazek z napisem: „Miłość Chrystusowa przynagla nas”. Mam go zresztą do dziś. Słowa te chodziły za mną i niepokoiły mnie każdego dnia – wspomina franciszkanka. Myśl o powołaniu nurtowała ją od dawna. Mama i babcia przeczuwały to, ale radziły, by zaczekać z decyzją. Teraz nadarzała się okazja. Odbyła zasadniczą rozmowę z matką Benedyktą, której chora już matka Czacka przekazała wszystkie obowiązki przełożonej. Krysia była pewna, że już od zaraz zostanie w Laskach. Ale matka generalna ostudziła młodzieńczy zapał, polecając ukończyć ostatni rok matematyki w Krakowie. Czy można wyobrazić sobie zawód, jaki przeżyła młoda kandydatka do zakonu? Po powrocie do Krakowa poskarżyła się Wujkowi. Lecz on jeszcze pochwalił roztropność franciszkanki! Krysia niemal się na niego obraziła. Studia skończyła, ale trochę postawiła na swoim. Złożyła pracę magisterską i 2 sierpnia 1955 r. przyjechała do Lasek. – Tego samego dnia z rąk matki Czackiej, ku wielkiej mojej radości, otrzymałam welonik. Miałam czarną postulancką sukienkę – opowiada.

Do obrony pracy przygotowywała się na laseckich polanach. Do dziś pamięta, jak gryzły wtedy komary. Kilka tygodni później stawiła się znowu w Krakowie. Koledzy i profesorowie mówili, że w weloniku i długiej sukni wygląda jak średniowieczna mniszka po wieczystych ślubach. Dalecy od prawdy nie byli, choć myśleli, że przebrała się na juwenalia. Strój postulantki nie spodobał się jednak w kuratorium, które skierowało ją po obronie z nakazem pracy w szkole w Górze Kalwarii. Stwierdziła, że nie zdejmie go, bo jest franciszkanką.

– Był wówczas przepis, że z nakazu pracy mogą być zwolnieni m.in. niesprawni umysłowo, chorzy psychicznie i zakonnice. Dzięki temu mogłam jako postulantka podjąć pracę w szkole w Laskach. Po postulacie spotkałam Wujka. Powiedziałam, że będę franciszkanką służebnicą Krzyża. Pobłogosławił – wspomina s. Miriam. Spotkał ją tu, gdy już jako biskup przyjechał do Lasek na spotkanie z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. Kilka razy spotykała go w Rzymie, a także na Ukrainie, gdzie pracowała przez 27 lat. Ostatni raz widziała się z nim w Kijowie, w 2001 r., gdy z niewidomą dziewczynką niosły dary podczas Mszy św.

Matkę Czacką spotykała częściej, choć były to ostatnie lata jej życia, spędzone na wózku. Do niej przybiegła z radosną nowiną, że obroniła magisterium w Krakowie. Matka ucieszyła się wraz z nią, odmówiła „Chwała Ojcu…” i pobłogosławiła na franciszkańską drogę. Wydawała się tak skromna, choć o jej wielkości opowiadali inni, m.in. Zygmunt Serafinowicz, brat poety Lechonia i wieloletni dyrektor szkół w Laskach.

– Na lekcyjnych przerwach odmawiał ze mną Różaniec i „Anioł Pański” oraz wprowadzał w tajniki Lasek, dużo opowiadając o matce Czackiej i ojcu Korniłowiczu – wspomina. Dobrze pamięta też sylwetkę sługi Bożego kard. Stefana Wyszyńskiego, który modlił się długo w laseckiej kaplicy przed śmiercią założycielki Dzieła. A potem pogrzeb, podczas którego żegnał matkę, jakby już była święta. O prymasie Wyszyńskim opowiadała, już przy innej okazji, że najbardziej lubił nasturcje, i to od czasu, gdy w czasie okupacji odnalazł w ich pnączach zagubiony, bezcenny wówczas termometr. Albo o niewidomych dzieciach, które witały go: „Niech żyje ks. Grymas”, a dotykając jego biskupiego łańcucha śmiały się, że jest taki sam, jaki miała ich krasula.

– A ja, małej wiary, tak zazdrościłam mojej babci, która opowiadała o tym, że na ulicach Krakowa spotykała, dziś świętego, Brata Alberta Chmielowskiego! Tymczasem Bóg dał mi poznać aż tylu swoich świętych – nie może wyjść ze zdumienia s. Miriam. Z tego zdumienia stworzyła więc tuż przed beatyfikacją książkę „O hrabiance Róży Czackiej”. Pisana wierszem i bogato zilustrowana własnoręcznymi rysunkami siostry Miriam, opowiada historię powołania założycielki Lasek, ale i postaci, które tworzą to miejsce od blisko stu lat. I tak myślę sobie czasem, Dużo więcej ludzi z Lasek: Niewidomi, starsi, młodzi Tam po Niebie razem chodzi. W tej opowieści radość odnajdą nie tylko najmłodsi.