Co dzień naprawiać płot

Gość Niedzielny

publikacja 20.01.2011 06:52

O cioci Stefie, szacunku dla ojca i miłości z Pawłem Królikowskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Co dzień naprawiać płot Jakub Szymczuk/Agencja GN Paweł Królikowski

Paweł Królikowski jest aktorem filmowym i teatralnym, realizatorem telewizyjnym. Odtwórca roli Kusego w serialu „Ranczo”. Urodził się w Zduńskiej Woli. Jego brat Rafał i żona Małgorzata Ostrowska także są aktorami. Najstarszy syn Antoni również wystąpił w kilku filmach

Barbara Gruszka-Zych: Lubi Pan wychodzić na plan?
Paweł Królikowski: – Nieraz ostatnią rzeczą, którą lubię, jest granie. To ciężka praca – wymaga wysiłku i stałej koncentracji. Gramy zespołowo i czasem wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale brakuje tego czegoś, co tworzy potrzebną atmosferę. Każdy dzień bywa inny. Nie znoszę, jak w tej materii ktoś opowiada o swoim zawodowstwie. Przeważnie ci, którzy to mówią, to zawodnicy, a nie zawodowcy. Niekiedy zamiast grać, wolę zrobić… półkę. Ostatnio brakowało mi jednej półeczki w takiej nadstawce nad biurkiem. Myślałem o tym kilka dni. Miałem już pomysł na przycięcie szkła, a w końcu przypomniałem sobie, że mam drewniane pudełko na wino i zasuwka w nim jak ulał pasuje na tę półkę. To dopiero prawdziwa twórczość.

Ale Kusego z serialu „Ranczo” lubią widzowie, i Pan chyba też?
– To jest jedna z moich najulubieńszych ról. Bardzo lubię tubylców z Wilkowyj, czyli Jeruzalu, i sam się tam dobrze czuję jako tubylec. Ale Kusy nie istnieje sam. Wokół niego jest cały świat, który tworzą Robert Brutter i Jerzy Niemczuk – autorzy scenariusza, Wojtek Adamczyk – reżyser, a przede wszystkim Ilona Ostrowska oraz inni koledzy aktorzy. „Ranczo” to najatrakcyjniejsza wyspa z archipelagu innych seriali. W pracy wymagam więcej od innych niż od siebie (śmiech). Staram się dużo dawać i jest mi przykro, jeśli ktoś nie umie tego docenić. Nie mam przyjaciół, kumpli, tylko rodzinę. Z żoną Małgośką mamy kilka osób, z którymi jesteśmy zżyci, dzielimy się troskami, a nawet pomagamy sobie finansowo. Ale nie lubię nadużywać słowa „przyjaciel”.

Urodził się Pan 1 kwietnia, tak jak Pana ciocia Stefa.
– To moja ulubiona ciocia – siostra babci z Jasionowa, położonego w Podkarpackiem, między Brzozowem a Krosnem. Jest już po osiemdziesiątce, nie miała łatwego życia, ciężko pracowała, miała gospodarstwo, dużo dzieci, a zawsze była uśmiechnięta. To mama mojego ukochanego wuja Stasia, który jako 18-latek zginął przygnieciony ciągnikiem. Mnie, wtedy 6-latka, traktował jak młodszego brata. W prezencie wystrugał mi karabin, miecz i sztylet z lipowego drewna. To dopiero była frajda! Dziś z perspektywy tego, co wiem o chowaniu dzieci, zaryzykowałbym stwierdzenie, że babcia i wujek kochali mnie.

Podobno był Pan mocno rozwydrzonym dzieckiem.
– Rzeczywiście, potrafiłem chodzić po suficie, ale za to gadałem bardzo dużo i wyraźnie. I wszystko, co czytała mi mama Jadwiga, umiałem na pamięć: „Rogaliki króla Jana”, „Małpkę Fiki Miki”, „Koziołka Matołka”, „Awanturę o Basię” Mama była nauczycielką, na początku uczyła WF-u, a potem biologii w mojej rodzinnej Zduńskiej Woli. Przez 6 lat, kiedy byłem jedynakiem, czytała mi książeczki. Potem urodzili się brat i siostra.

Czyta Pan swoim dzieciom?
– Cała Polska czyta dzieciom, to jeszcze ja mam czytać? (śmiech) Oczywiście, czytam. Ale, że jestem ojcem nadopiekuńczym, to muszę przywoływać zdrowy rozsądek i czasem mówię: „Wróciłem po trzech dniach ciężkiej pracy, jestem nie do życia”. Dzieci muszą szanować tatę. Wiedzieć, że rodzice mogą stawiać im wymagania. Dzisiejszy świat wmawia nam obłudnie, że dziecko trzeba chronić, że można mu na wiele pozwalać. A tak naprawdę świat ma dzieci w nosie. Wszystkie media są napakowane miłością. A przecież to nie jest prawdziwa miłość, tylko seks.

„Casablanka” to dobry film, aby wtajemniczyć w miłość?
– Albo „Co się zdarzyło w Madison County”… To filmy o wyrzeczeniu. Kiedyś jedna starsza mądra osoba powiedziała mi, że z tą miłością jest tak, że jak się spełnia, to już nie jest tą najważniejszą. Taki paradoks. Na początku miłość to odurzenie, stan duchowej eksplozji. To ona bywa inspiracją do wszelkiej twórczości. Potem przechodzi w fazę, o której pisze św. Paweł. Wybacza, nie zazdrości, rozumie, umie czekać. Miłość zaczyna być zegarem naszego życia. Tykając, wyznacza sekundy, godziny, a my żyjemy według niej.

Mają Państwo pięcioro dzieci…
– …w wieku od 21 do 3 lat. Dziecko musi mieć świadomość, że ojciec i matka je kochają, że opiekują się nim, stawiają na niego. Są rodzicami, a nie kumplami, czy nawet przyjaciółmi. Nie ma ładniejszych słów niż „mama” i „tata”. Chociaż w piosence Urszuli Sipińskiej: „Mam cudownych rodziców, bo przyjaciółmi moimi są”, to ładnie brzmi. W życiu dobrze, kiedy dzieci wiedzą, że mają właśnie kochających rodziców. Oczywiście trzeba być z nimi „zakumulowanym”, nie robić z siebie dziewiętnastowiecznego ojca, który chce, żeby dzieci całowały go w pierścień. Każdy z nas boryka się z rolą ojca i matki. Szczęście od Boga, że nie ma wzorca idealnego.

Okazuje się, że w sztuce XX wieku przy okazji przedstawiania męskich ról pominięto ojcostwo.
– A przecież ono jest immanentną częścią męskości. Zaryzykowałbym, że ten, kto nie jest ojcem, nie jest mężczyzną. To oczywiście nie kwestia fizjologii. Niektórzy nie mają dzieci biologicznych, ale stworzyli wspaniałe ojcowskie więzi z dziećmi „duchowymi”. Staram się nie myśleć o ojcostwie, po prostu jestem ojcem. Stale jestem świadomy, że mam dzieci, a one są prezentem wymagającym ogromnej troski. Można to opisać tak: idzie się przez wietrzną noc i żeby nie spaść w przepaść, niesie się płomyk w ręku, starając się, żeby nikt go nie zdmuchnął.

Państwa starszy syn, Antek, odziedziczył Wasze talenty, znamy go już z ekranu. A inne dzieci?
– Dzisiaj jest tyle zdolnych dzieci. Razem z żoną jesteśmy ambasadorami akcji Ministerstwa Edukacji Narodowej „Rok talentów”. Chciałbym, żeby to nie był rok, ale wiek talentów dla polskich dzieci. Zajmujemy się wyszukiwaniem i wspieraniem utalentowanych dzieci. Uświadamiamy przede wszystkim im samym, ale też rodzicom i nauczycielom, że każdy ma jakiś talent, tylko trzeba go odkryć. Żeby nie myśleli stereotypami, że jak ktoś jest kierowcą, to ja też nim będę, ale odkrywali swoją drogę. Rzeczywiście Antek próbuje aktorstwa, studiuje reżyserię, kręci swoje młodzieńcze filmy. A młodszy Jaś gra na fortepianie i nagrywa z kumplami w studiu muzyczkę. To cieszy.

Z żoną poznaliście się w szkole teatralnej, małżeństwem jesteście już ponad 20 lat.
– Zawsze byliśmy wobec siebie fair – nigdy nie kryliśmy uczuć. Jak się jedno na drugie wściekło, to wiadomo było, z jakiego powodu, i staraliśmy się sobie wszystko powiedzieć. Ale u nas wszystko zaczęło się od miłości. Dlatego nawet w największej trąbie powietrznej awantur oko tego cyklonu patrzyło na mnie okiem mojej żony Małgośki. Wiedziałem, że to jest mój cyklon, mój huragan. Może mnie i wytarmosi, nadwyręży nasz dom, ale potem rozgromi chmury i pokaże słońce. Mamy świadomość, że takie stany są częścią klimatu naszego życia. I zawsze mam nadzieję, że wszystko między nami dobrze się skończy. Współczuję tym, którzy mówią, że nadzieja jest matką głupich. Właśnie ja jestem takim głupcem i można mnie za to wytykać palcami.

Żona też tak ma?
– Chyba bardziej niż ja wierzy w realizację naszych zamierzeń. Kiedy działa, przypomina bardzo energetyczną maszynę wyścigową, takie dwunastocylindrowe szlachetne ferrari.

Nie można się obrażać na takie porównanie w ustach kolekcjonera samochodów.
– Bez przesady. Lubię samochody, jak każdy chłopak.

Jak sobie radzicie z opieką nad dziećmi, gdy oboje gracie w serialach?
– Na szczęście nie pracujemy codziennie. Kiedy jestem w domu, z przyjemnością odwożę i przywożę dzieci ze szkoły, siedzę z nimi. Kiedy się zdarza, że oboje mamy nadmiar obowiązków, to wzywamy „służby specjalne” – babcię, dziadka, ciocię. Stale jesteśmy pod telefonem, i kiedy żona dzwoni: „odbierzesz dzieci”, to natychmiast jadę.

Czy to prawda, że lepsza od picia alkoholu jest dobra rozmowa?
– Nie piję, bo alkohol mi nie służy. Robi ze mnie takiego faceta, któremu nic się nie chce, uchodzą ze mnie wszystkie siły. Różnica między jednym a drugim Pawłem jest niewielka i trudno ją naprawdę uchwycić, ale ja wiem, w czym rzecz. Nigdy się nie upijałem, ale piłem bardzo często i miałem takie poczucie, że wtedy zaczynam być nikim. A przecież wolę być sobą. Wtedy przynajmniej wiem, że jak mnie boli, to boli, a jak się śmieję, to wiem, z czego.

Na początku przez trzy lata kręcił Pan dokumenty „To twoja droga”.
– To były reportaże o młodych ludziach z pasją. Sam byłem taki, chciałem coś zdziałać. Pokazaliśmy postaci wyraziste i znane: Otylię Jędrzejczak, Dorotę Masłowską, ale też takie, o których nikt nie słyszał. Ludzi mocnych i pełnych pasji.

Pomaga Panu wiara?
– Wie pani co? Z tą wiarą to się czuję czasem zakłopotany. Myślę, że wiara jest wiedzą poza granicami czucia. Wierzymy, ale Boga nie możemy sobie wyobrazić. Ale przecież po „drugiej stronie” nie jest pusto. Czasem, o zgrozo, targuję się z Panem Bogiem. Kiedy Go o coś proszę, deklaruję wszystko, co jestem w stanie. Ale słowa dotrzymuję.

Nawet gdy Bóg nie wysłuchuje?
– Nie targuję się z Bogiem „na wagę”. To takie ludzkie podejście, więc sam się z niego rozgrzeszam. Kiedy potrzebuję dobrej rady, zwracam się też do Niego. Pytam, jak żyć. Te odpowiedzi skądś do mnie przychodzą, pewne, że nie z telewizji. (śmiech)

Jakie ma Pan marzenia?
– Odpowiem trochę biblijnie – marzę, żebym miał co dzień coś do roboty. Żebym mógł każdego dnia naprawiać mój biblijny płot. Mieć wezwanie, które rano mnie budzi taką jasną myślą: „Mam przed sobą coś, co chcę zrobić”.