Arrasy rarytasy

Szymon Babuchowski

GN 43/2021 |

publikacja 28.10.2021 00:00

Ponad 100 tysięcy osób obejrzało już, zamykaną w tę niedzielę, wystawę „Wszystkie arrasy króla”. To rekord w historii Zamku Królewskiego na Wawelu.

Pomysłodawcą wystawy „Wszystkie arrasy króla” jest dr hab. Andrzej Betlej, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu. Roman Koszowski /Foto Gość Pomysłodawcą wystawy „Wszystkie arrasy króla” jest dr hab. Andrzej Betlej, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu.

Żadna inna wystawa czasowa nie zgromadziła na zamku aż tylu oglądających. A przecież wielka gala królewskich arrasów przypadła na czas pandemii i jej początek nie był zbyt szczęśliwy: otwarta w marcu, z powodu obostrzeń czynna była zaledwie dwa dni i wróciła dopiero w maju. Tym bardziej więc uwagę przykuwa jej wynik. Co takiego jest w tych barwnych tkaninach, zamówionych przez króla Zygmunta Augusta, że po prawie pięciu wiekach przyciągają tłumy zwiedzających, budząc zainteresowanie i podziw? Na czym polega niezwykłość wawelskiej wystawy?

Raz na kilkanaście pokoleń

– Kiedy przyszedłem tu w styczniu 2020 r., od razu jednym z elementów mojego programu stało się stworzenie wielkiej gali arrasów – opowiada dr hab. Andrzej Betlej, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu. – Niektórzy się dziwili: przecież arrasy wiszą na Wawelu nieustannie. To prawda, ale pokazujemy ich zwykle około trzydziestu. Są wymieniane co kilka lat. Tym razem chodziło natomiast o pokazanie całej naszej kolekcji 136 arrasów (i jednego sprowadzonego z Zamku Królewskiego w Warszawie), które nigdy nie były eksponowane razem i z pewnością w najbliższych dziesięcioleciach nie będą, ponieważ nie pozwala na to rytm konserwacji. Na tej wystawie pokazujemy także arrasy, które są przed konserwacją i w jej trakcie. Inne z kolei już ją przeszły, ale nie mogą być pokazywane bez przerwy, by nie uległy zniszczeniu. Dlatego taka wystawa zdarza się raz na kilkanaście pokoleń. Z tego samego powodu mimo wielu próśb nie możemy jej też przedłużyć.

Zorganizowanie ekspozycji okazało się niemałym przedsięwzięciem logistycznym. Trzeba było opróżnić wszystkie sale, żeby na dwóch muzealnych piętrach pokazać arrasy w sposób nowoczesny. – Zostały optymalnie oświetlone: bezpiecznie, a jednocześnie tak, by wydobyć naturalne kolory, by tkaniny rozbłysły feerią barw – cieszy się dyrektor. Rzeczywiście, kiedy wchodzimy na wawelską wystawę, od razu mamy wrażenie, że otwiera się przed nami niezwykły, niemal baśniowy świat. Arrasy urzekają nie tylko kolorystyką (niektóre pokazane są na lewej stronie, żeby odbiorca mógł uzmysłowić sobie ich oryginalne barwy), ale w ogóle bogactwem wyobraźni artystów. Z realistycznie przedstawionymi scenami sąsiadują tu dziwaczne mitologiczne stwory. Urzeka precyzja w ukazywania świata przyrody. Las czy woda mienią się wieloma odcieniami – tak jakby nie były tylko splotem nici, ale obrazem zostawionym na płótnie przez wybitnego malarza. – To były dzieła o wyjątkowej randze artystycznej – zaznacza Andrzej Betlej. – Tylko najwybitniejsze rody mogły sobie pozwolić na ich nabycie. Dlatego ta fundacja sytuuje Zygmunta Augusta wśród najwybitniejszych mecenasów ówczesnej Europy.

Specjalnie dla Wawelu

Arrasy, które możemy oglądać na wystawie, powstały w latach 1550–1560 w kilkunastu warsztatach najlepszych brukselskich rzemieślników. Tkane wełnianymi, jedwabnymi, srebrnymi, a także złotymi nićmi, uświetniały najważniejsze królewskie uroczystości. Zostały zaprojektowane specjalnie z myślą o Wawelu i jego konkretnych pomieszczeniach. Obecna wystawa wiele z nich pokazuje właśnie w tych miejscach, do których zostały przeznaczone. Są więc np. arrasy nadokienne, podokienne czy naddrzwiowe. Inne, monumentalne, zajmują całe ściany. Ale ekspozycja uzmysławia też, jak arrasy funkcjonowały, gdy zostały wyjęte z macierzystego kontekstu. Zniszczony arras z rodziną borsuków przypomina dziś wybrakowane puzzle. Zrabowany przez Rosjan, został pocięty na części, które dopasowywano do ścian tamtejszych rezydencji lub do tapicerowania mebli.

Wawelska wystawa, której kuratorami są Magdalena Ozga, Magdalena Piwocka i Jerzy Holc, jest więc nie tylko prezentacją arcydzieł tkactwa tapiseryjnego, ale fascynującą opowieścią o ich burzliwej historii. Jej podtytuł „Powroty 2021–1961–1921”, z rozmysłem odwracający chronologię, by punktem wyjścia uczynić współczesność, odsyła nas do dwóch ważnych rocznic. Sto lat temu arrasy, wywiezione po rozbiorach z woli carycy Katarzyny II do Petersburga, wróciły do Polski na mocy postanowień traktatu ryskiego. Druga zaś, sześćdziesiąta rocznica, dotyczy powrotu tkanin po II wojnie światowej, bowiem we wrześniu 1939 r. arrasy zostały ewakuowane przez Rumunię, Francję i Wielką Brytanię aż do Kanady. – Rząd Kanady nie od razu chciał zwrócić arrasy, bo PRL-owskie władze nie były przecież kontynuacją tych, które mu dzieła powierzyły – opowiada Andrzej Betlej. – Osobą, która odegrała w tym powrocie ogromną rolę, był ówczesny dyrektor zamku Jerzy Szablowski. On także osobiście odbierał zbiory. Władze nadały temu powrotowi charakter iście triumfalny. Prasa relacjonowała nawet cały przejazd arrasów z portu w Gdyni, przez Warszawę, do Krakowa.

Kumulacja wielkiej sztuki

Tę i wiele innych ciekawych historii również opowiada wystawa prezentowana obecnie na Wawelu. Wrażeniom estetycznym nieustannie towarzyszy tu bowiem element edukacyjny. Jest on obecny już od pierwszej sali, gdzie zwiedzających wita prezentacja mutimedialna poświęcona dziejom arrasów. Ale i w kolejnych salach możemy dowiedzieć się wiele o ich powstawaniu, wywożeniu, ratowaniu, a także o powrotach na Wawel. Bardziej dociekliwi mogą zgłębiać tajniki tkactwa i technik konserwatorskich, a nawet… zoologii, bo autorzy zadbali także o pomoc w rozpoznawaniu gatunków zwierząt uwiecznionych na tkaninach. A ci, którzy lubią układanie puzzli, mogą pokusić się o samodzielne stworzenie arrasu z dużych elementów rozsypanych na podłodze w Sali Senatorskiej.

Zwiedzanie podzielić można na dwie części. Na pierwszym piętrze mamy okazję przyjrzeć się arrasom z bliska, są one bowiem eksponowane na wysokości naszego wzroku. Możemy więc je śledzić nitka po nitce, doceniając kunszt brukselskich artystów. Ale i żmudną pracę konserwatorów. – Proszę spojrzeć na ten arras – pokazuje dyrektor Andrzej Betlej. – Czerwona nitka wyznacza granicę między tą jego częścią, która jest już po konserwacji, a tą, która dopiero na nią czeka. Różnicę widać gołym okiem.

Z kolei na drugim piętrze arrasy zostały wpisane w macierzysty kontekst historyczny. Niektóre wnętrza są tu wręcz nimi „wytapetowane”, bo trzeba pamiętać, że arrasy, oprócz funkcji reprezentacyjnej, pełniły też rolę czysto dekoracyjną, utylitarną. Niemniej nie da się ukryć, że największe wrażenie robi monumentalny cykl „Dziejów Noego”, prezentowany w Sali Senatorskiej. To tu najbardziej rzucają się w oczy artystyczny rozmach i bogactwo wyobraźni twórców arrasów, a także ich kunszt w oddawaniu ludzkich emocji. Twarze pełne natchnienia, przerażenia czy gniewu, spoglądające na nas z tych dzieł, po prawie pięciu wiekach nadal sprawiają, że widzowie rozpoznają w nich samych siebie. Na tym polega siła wielkiej sztuki, a taką niewątpliwie są wawelskie arrasy. Warto się pośpieszyć, bo to ostatni dzwonek, by zobaczyć ją w takiej kumulacji.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.