Głowa, serce i zmysły

GOŚĆ NIEDZIELNY

publikacja 14.02.2011 07:25

O walentynkach, bujaniu w obłokach i schodzeniu na ziemię z Józefem Baranem rozmawia Szymon Babuchowski.

Głowa, serce i zmysły HENRYK PRZONDZIONO/Agencja GN Józef Baran

Szymon Babuchowski: Nie drażni Cię cały ten walentynkowy rozgardiasz? Hipermarkety wystrojone serduszkami, producenci prześcigający się w wymyślaniu coraz to nowych gadżetów…
Józef Baran: – Z walentynkami jest trochę tak jak kiedyś z Dniem Kobiet. Raz do roku mężczyźni przynosili kwiaty kobietom i mieli z głowy. Tymczasem takie świętowanie powinno trwać przez cały rok.

Ale myślisz, że to tylko moda? Może kryje się za tym jakaś głębsza potrzeba?
– Oczywiście: żeby kochać i być kochanym. Tyle że walentynki kojarzą się głównie z pierwszym, młodzieńczym etapem fascynacji. A dojrzała miłość to nie patrzenie sobie w oczy, ale patrzenie w jednym kierunku.

Ja tam lubię patrzeć w oczy mojej żony…
– Zakochanie jest piękne, ale młodzi ludzie nawet sobie nie wyobrażają, w jak długą wyprawę się wybierają. Myślą: będzie wesele, noc poślubna i „żyli długo i szczęśliwie”. Ja porównałbym małżeństwo raczej z wędrówką Żydów przez pustynię. Młody człowiek wybiera się na tę wyprawę z małym plecaczkiem, a tu potrzebny jest wielki ekwipaż. Tolerancja dla błędów drugiej osoby, wyrozumiałość, ale także wolność. By nie wchodzić sobie z butami do serca, uszanować pewne tajemnice. Wiele związków moich znajomych, które łączyła taka „gorąca” miłość, rozpadło się, bo małżonkowie byli w „uścisku” zbyt bliskim. Nie pozwalali sobie na to, żeby być sobą.

Jeden z Twoich wierszy nosi tytuł „List do męża zamieszkałego w tym samym pokoju”. Okazuje się w nim, że po wielu latach wspólnego życia wcale nie jest łatwiej wyznawać sobie miłość…
– Tak, dzisiaj ludzie coraz częściej mijają się w ciągu dnia. Jesteśmy współczesnymi nomadami – w ciągłych rozjazdach. Mniej jest czasu na pielęgnację więzów międzyludzkich. Miłość też staje się naskórkowa.

Dawniej tak nie było?
– Moi rodzice przez całe życie byli razem. Wspólnie orali pole, mieli podobne zainteresowania, tematy do rozmów. Wszystko było prostsze.

Często wracasz w wierszach do rodzinnego Borzęcina. Myślisz, że ten czas ukształtował Cię jako poetę?
– Na pewno. Urodziłem się w cieniu, czy może raczej w blasku wieży kościelnej. Patriarchalna rodzina, w której nigdy nie było rozwodów, odcisnęła na mnie swoje piętno. Pomagałem w pracach polowych ojcu, przy pasaniu krów przeczytałem mnóstwo książek. Dość szybko z tego domu rodzinnego wybyłem, ale później często powracałem, także w wierszach. Pisząc, najpierw odkrywałem siebie, swoich sąsiadów. Opowiadałem o małej ojczyźnie, dzieciństwie, które mitologizowałem. Może wynikało to też trochę z ducha czasu, pewnej mody na poszukiwanie źródeł i korzeni.

Dzisiaj to już chyba nie jest modne.
– Nie. Jest odwrót od rodzimości, ten temat otacza pewna wstydliwość. Może to dlatego, że pootwierały się granice. Tamten ustrój zamykał jednak w opłotkach. Co nie znaczy, że to było złe dla poezji. Bo w kropli też można zobaczyć wszechświat.

Nie wstydzisz się w wierszach czułości…
– Dla mnie poezja jest formą miłości, czyli jednak akceptacji życia, stworzenia, Stwórcy. Bardziej cenię poetów, którzy próbują ze świata wydobyć to, co piękne i mądre, niż tych, którzy demaskują jego okrucieństwo. Od Różewicza wolę księdza Twardowskiego.

A co sądzisz o współczesnej liryce miłosnej?
– Teraz modne jest takie śmiałe, bezpruderyjne pisanie o erotyce. Ale często ogranicza się to do opiewania fizjologicznych kontaktów mężczyzny i kobiety. To bardzo instrumentalne traktowanie miłości.

Co jest tego przyczyną? Lęk przed banałem?
– Być może. Bo z drugiej strony sporo ciągle mamy liryki miłosnej, bujającej w obłokach, sielankowej, sentymentalnej. Bardzo łatwo przy pisaniu poezji miłosnej popaść w kicz. A przecież każde uczucie jest świeże. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią dla niego formę. Na pewno rozwiązaniem nie jest epatowanie pornografią. To też banał, tyle że innego rodzaju.

Jak zatem pisać o miłości, żeby nie było banalnie?
– Z wielką poezją jest jak z wielką miłością: powinna poruszać jednocześnie głowę, serce i zmysły. Nie można poprzestawać tylko na jednej z tych trzech sfer. „Obłoczną” poezję trzeba koniecznie sprowadzić na ziemię, żeby zaczęła w tych wierszach krążyć krew. Lirykę miłosną odnowili m.in. Tetmajer czy Pawlikowska-Jasnorzewska. Leśmian widział miłość na tle natury. Jego wiersze były jednocześnie erotyczne i mistyczne, ziemskie i kosmiczne.

Ciebie przed skostnieniem języka chronią chyba podróże.
– Tak, człowiek, wyruszając w świat, odświeża się. Kiedy przyjeżdżam do nowego kraju, jestem trochę jak niewidomy, który stąpa ostrożnie po ziemi, albo jak reporter, zadający naiwne pytania. Z czasem te pytania stają się coraz mądrzejsze, ale to doświadczenie rozwala skorupę rutyny.

Łatwo Ci się przekłada nowe spostrzeżenia na wiersz?
– Długo nie umiałem pisać o swoich podróżach. Teraz mam notatnik, w którym zapisuję zachwyty, uwagi, pomysły. Po powrocie najpierw piszę dziennik, ale obok tego powstaje cały cykl wierszy. Tak powstawały cykle dotyczące Australii, Singapuru, Stanów Zjednoczonych czy Brazylii.

W tych utworach też jest wiele miłości.
– Ja zawsze miałem miłosny stosunek do świata, życia, kobiet. Myślę, że to charakteryzuje poetę. Podróże też były moją pasją. Bo poeta to jest człowiek gorący.

W zaskakujących „Wierszach szpitalnych” nawet trudne doświadczenie raka porównałeś do podróży…
– Na pewno choroba była traumatycznym momentem w moim życiu, a obrazy bardziej niezwykłe i wstrząsające niż podróż na Antypody. Bardzo cenię sobie ten cykl. Kiedy drukowałem go w prasie, ludzie pisali do mnie, że te wiersze dają im nadzieję na wyzdrowienie. Okazały się potrzebne.

A Tobie były potrzebne? Ponazywałeś sobie pewne rzeczy w życiu?
– Człowiek uczy się w takich sytuacjach pokory. Mam świadomość kruchości życia. Nauczyłem się też cieszyć z tego, co mam, każdego dnia. Ale po paru latach powoli zapomina się o tym, co było, i zaczyna się wchodzić w rytm życia sprzed choroby.

Czytasz czasem te wiersze, żeby sobie przypomnieć, jak to było?
– Czytywałem na spotkaniach autorskich, ale teraz to już jest daleko ode mnie. Człowiek, jak ma dobrze, to zapomina, że było mu kiedyś źle.

Józef Baranpoeta, autor ok. 30 książek, laureat m.in. Nagrody Kościelskich. Ostatnio wydał tom wierszy „Rondo” (wyd. Zysk i S-ka).