Tutaj też biją

Edward Kabiesz

GN 13/2022 |

publikacja 31.03.2022 00:00

Największym wygranym tegorocznego konkursu okazała się nagrodzona sześcioma Oscarami „Diuna” Denisa Villeneuve’a.

Kenneth Branagh,  autor „Belfastu”, otrzymał Oscara  za najlepszy scenariusz oryginalny. ETIENNE LAURENT /epa/pap Kenneth Branagh, autor „Belfastu”, otrzymał Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny.

Przeglądając listę tytułów, które na przestrzeni lat zdobywały Oscary w kategorii: najlepszy film, zauważymy, że nagrodę najczęściej otrzymywały największe w danym roku hity filmowe. Natomiast od kilku lat jurorzy nagradzają filmy, które niosą określone przesłanie, mające na celu indoktrynowanie widzów postępowymi ideologicznymi treściami. Jak się jednak okazuje, nagradzane filmy – z przesłaniem – rozmijają się z oczekiwaniami większości amerykańskiego społeczeństwa, o czym świadczy niewielka frekwencja, jaką się cieszą. Pewien amerykański krytyk nazwał je dosadnie „ideologicznym spamem” odrzucanym przez widzów. Przekłada się to również na katastrofalny spadek oglądalności ceremonii rozdania nagród. W ubiegłym roku sięgnęła ona dna, obejrzało ją tylko niewiele ponad 10 milionów widzów. Oczywiście jakiś udział w tym mogła mieć pandemia, wydaje się jednak, że widzowie nie oglądali transmisji, bo mieli już dosyć występów gwiazd pouczających ich, co mają myśleć, a z drugiej strony zniechęcały przyjęte oficjalnie przez Amerykańską Akademię Filmową zasady, jakimi jurorzy mają się kierować, nagradzając filmy.

W każdym razie program ogłoszony kilka lat temu przez władze Amerykańskiej Akademii Filmowej, by priorytetem jej działań było „poszerzenie różnorodności we wszystkich sferach, czyli płci, rasy, przynależności etnicznej i orientacji seksualnej”, realizowany jest pełną parą. W tej sytuacji wartości artystyczne zeszły na drugi plan. Swój udział w tym procederze mieli również gospodarze ceremonii, dzięki którym zamieniła się ona w polityczny show, czego najbardziej jaskrawym przypadkiem był występ Jimmy’ego Kimmela.

W tym roku prawdziwą, chociaż moim zdaniem niepotrzebną furię wywołała decyzja o wręczeniu Oscarów w mniej ważnych kategoriach poza bezpośrednią transmisją telewizyjną. Nie sprawdziły się natomiast plotki, że jedną z nagród mieli wręczać książę Harry i Meghan Markle. Nie byłby to zresztą ewenement, bo w 2013 roku zrobiła to Michelle Obama. W ubiegłym roku ceremonia nie miała gospodarza, obecnie organizatorzy postanowili wrócić do starej formuły. Tym razem na scenie pojawiły się trzy prowadzące, które akcentowały problem dyskryminacji kobiet w różnych sferach, również ekonomicznej. „W tym roku Akademia zatrudniła trzy kobiety jako prowadzące, bo było to tańsze niż zatrudnienie jednego mężczyzny” – stwierdziła błyskotliwie jedna z gospodyń ceremonii.

Kobiety triumfują

Dwie nagrody w najważniejszych kategoriach, czyli Oscary za najlepszy film i reżyserię, przypadły kobietom. Jednak faworyzowany film „Psie pazury” Jane Campion, na który spadł prawdziwy deszcz nominacji, a było ich aż dwanaście, przegrał z „CODĄ” Sian Heder, remakiem francuskiego filmu „Rozumiemy się bez słów” z 2014 roku. Tytuł to akronim odnoszący się do osoby będącej dzieckiem głuchych rodziców, która nie ma problemów ze słuchem. W filmie jest nią Ruby Rossi, która właśnie kończy liceum i musi zdecydować, co ze sobą zrobić. Dziewczyna od dzieciństwa jest podporą rodziny, która dzięki niej może komunikować się ze światem słyszących. Dramat Heder to nasycony emocjami obraz o dojrzewaniu, rodzinie i o tym, że nie należy marnować danego nam przez Boga talentu. W odróżnieniu od wielu filmów i seriali serwowanych nam obecnie „CODA” przekazuje pozytywny wizerunek rodziny, która mimo problemów, jakie niesie głuchota, pracuje, bawi się i przede wszystkim darzy wzajemną miłością.

Oczywiście jurorzy nie mogli pominąć filmu Campion, czołowej filmowej feministki, autorki m.in. głośnego kiedyś „Fortepianu” i dwóch sezonów serialu „Tajemnice Laketop”, który dowodził, że patriarchat jest wyjątkowo kryminogenny. Campion musiała zadowolić się nagrodą za reżyserię. Jej film rozgrywa się w scenerii Dzikiego Zachodu wykreowanego w Nowej Zelandii. Można zgodzić się z Samem Elliotem, amerykańskim aktorem, który oburzył chwalących film krytyków, pytając: „Gdzie jest western w tym westernie?”. Film podejmuje najczęstszy problem, z jakim zmagają się bohaterowie dzisiejszego kina, czyli odkrywanie seksualnej tożsamości we wszelkich aspektach. Jest dramatem psychologicznym o nieszczęściach, jakie niesie ze sobą strach przed jej ujawnianiem. Ta opatrzona cynicznym zakończeniem perwersyjna opowieść o ukrytym homoseksualiście, będącym jednocześnie homofobem, wbrew potężnej promocji nie wzbudziła zainteresowania widzów.

Ambasador miłości

Jeżeli wziąć pod uwagę liczbę zdobytych Oscarów, największym wygranym konkursu okazała się „Diuna” Denisa Villeneuve’a. Nominowany w 10 kategoriach film zdobył aż sześć statuetek, co wskazywałoby, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, przynajmniej w gatunku science fiction. Trudno jednak znaleźć w nim, prócz rzeczywiście imponujących efektów specjalnych, coś oryginalnego, na miarę filmów Stanleya Kubricka czy Ridleya Scotta. Tym razem autor znakomitego „Nowego początku” stworzył rozwlekły filmowy zakalec. Swój finansowy sukces film w dużej mierze zawdzięcza popularności powieściowej sagi „Kroniki Diuny” Franka Herberta, amerykańskiego pisarza science fiction. Natomiast nagroda w kategorii efekty specjalne jak najbardziej filmowi się należała.

Nie ukrywam, że moim faworytem do Oscara za najlepszy film był nominowany w siedmiu kategoriach „Belfast” Kennetha Branagha. To mądre i jednocześnie proste kino przedstawia wydarzenia rozgrywające się na początku tzw. kłopotów w Irlandii Północnej z perspektywy dziecka. Uczciwy, obiektywny i znakomicie fotografowany obraz w sposób niezwykle poruszający pokazuje rodzinę, w której tradycyjne wartości, tak ośmieszane we współczesnym filmie, jeszcze nie zostały odesłane do lamusa. Wspaniałe czarno-białe zdjęcia wydarzeń rozgrywających się w przeszłości nadają dziełu odcień nostalgicznej tęsknoty za czasem, który minął. Ostatecznie Branagh otrzymał statuetkę za najlepszy scenariusz oryginalny. Natomiast nominowana w czterech kategoriach filmowa satyra Adama McKaya „Nie patrz w górę” nie doczekała się żadnej statuetki. Chyba dlatego, że pesymistyczny, miejscami brutalny obraz amerykańskiego społeczeństwa, ogłupianego przez media, portale społecznościowe i skorumpowanych polityków, okazał się nie do przyjęcia dla sfiksowanych na punkcie poprawności politycznej akademików.

Wyniki tegorocznego konkursu świadczą o tym, że przy ocenie filmów pogłębia się tendencja do spychania na drugi plan wartości artystycznych. Wydaje się, że jurorzy chcą za wszelką cenę wynagrodzić rzeczywiste i rzekome błędy popełniane w przeszłości w stosunku do wszystkich społeczności, które uważają się obecnie za dyskryminowane. Nie biorą pod uwagę faktu, że wprowadzenie w życie równościowych parytetów w sztuce, nie tylko filmowej, prowadzi do kulturalnej degrengolady. Niewiele brakuje, by nominowanie filmów do konkursu przypominało działania komisji selekcyjnej, która wybierała filmy na festiwale filmowe w Moskwie w czasach ZSRR.

Obawiam się, że najbardziej pamiętnym wydarzeniem tegorocznej ceremonii pozostanie siarczysty policzek, wymierzony przez Willa Smitha komikowi Chrisowi Rockowi. Nie dość na tym, bo w niewybredny sposób zrugał on nieszczęsnego komika. Kilka chwil później Smith, który otrzymał nagrodę za najlepszą rolę męską, w niezbornym przemówieniu przedstawił siebie jako „ambasadora miłości”. Uchowaj nas Boże od takich ambasadorów. Ta niecodzienna sytuacja doskonale obrazuje hipokryzję hollywoodzkich elit, które nieustannie powtarzają frazesy o unikaniu przemocy. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.