W labiryntach Schulza

Szymon Babuchowski

GN 28/2022 |

publikacja 14.07.2022 00:00

Choć na jego dorobek pisarski składają się zaledwie dwa zbiory opowiadań i trochę rozproszonych tekstów, uważany jest za jednego z najwybitniejszych polskich prozaików. 130 lat temu urodził się Bruno Schulz.

Bruno Schulz w 1935 r. w rodzinnym Drohobyczu. Zbiory D.B. Lomaczewska /East News Bruno Schulz w 1935 r. w rodzinnym Drohobyczu.

Na czym polega oryginalność dzieła artysty urodzonego w Drohobyczu niedaleko Lwowa, w rodzinie zasymilowanych Żydów? Czy na oddaniu atmosfery małego miasteczka, ukazaniu panujących tam zwyczajów, przedstawieniu tradycji i obrzędów, porządkujących życie lokalnej społeczności? To wszystko jest w twórczości Brunona Schulza bardzo ważne, jednak samo w sobie nie stanowi jeszcze o niezwykłości jego dzieła. Ważniejsze okazuje się bowiem to, w jaki sposób pisarz tę materię przetwarza, budując ze skrawków otaczającego go świata własne, niepowtarzalne światy.

Mit ponad historią

„W książce tej podjęto próbę wydobycia dziejów pewnej rodziny, pewnego domu na prowincji nie z ich realnych elementów, zdarzeń, charakterów czy prawdziwych losów, lecz poszukując ponad nimi mitycznej treści, sensu ostatecznego owej historii” – napisał Bruno Schulz w autorskiej przedmowie do „Sklepów cynamonowych”, jednego z dwóch napisanych przez siebie zbiorów opowiadań. Właśnie stworzona przez samego pisarza kategoria „mityzacji rzeczywistości” jest, zdaniem badacza jego dzieła Włodzimierza Boleckiego, kluczem do twórczości Schulza. „Z banalnych faktów swego życia, ze zwykłych na pozór szczegółów życia niewielkiego kresowego miasteczka i jego żydowsko-polsko-ukraińskiej społeczności Schulz wyczarował w polszczyźnie świat fantastycznych wydarzeń, mitycznych sytuacji znaczeń i postaci” – pisze Bolecki.

Centrum tego świata, symbolicznym punktem, z którego się wychodzi i do którego się wraca, jest w opowiadaniach Schulza dom rodzinny przy Rynku w Drohobyczu. Znamienne, że ten dom wyznacza także ramy biografii pisarza: to tu mieszkał od urodzenia w 1892 r. do lat nastoletnich, a sto metrów od tego miejsca zginął, zastrzelony przez gestapowców 19 listopada 1942 r., tuż przed planowaną ucieczką z istniejącego wówczas w Drohobyczu getta. Z rodzinnym miastem był więc związany przez całe życie, choć w młodości studiował architekturę we Lwowie, kilka lat spędził w Wiedniu, zgłębiając tajniki malarstwa, podróżował też do Berlina, Sztokholmu czy Paryża. Jednak to właśnie pierwszy dom podległ w jego twórczości wspomnianej mityzacji.

Rodzina Schulzów mieszkała na piętrze narożnej kamienicy, na dole zaś znajdował się należący do nich sklep towarów tekstylnych. Sam artysta tak opisuje w „Sklepach cynamonowych” atmosferę domu i jego najbliższej okolicy: „Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych; kwadraty blasku, śniące żarliwie swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. (...) W sobotnie popołudnie wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. (...) Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia”.

W poszukiwaniu sensu

Ten krótki fragment skupia jak w soczewce najważniejsze cechy pisarstwa Brunona Schulza: budowanie nastroju tajemnicy, sakralizację opisywanego świata i poetycki język przykuwający uwagę nie tylko sugestywnymi obrazami, ale też wyrazistym rytmem. „Trudno znaleźć w literaturze polskiej prozę tak głęboko nasyconą oryginalnymi metaforami i porównaniami, opisami i symbolami. Świat Schulza to świat nieskończonych możliwości, znaczeń i metamorfoz – zanurzony w historii kultury, nasycony wieloma odniesieniami do współczesnej nauki i sztuki, przedstawiający rzeczywistość w nieustannym ruchu pomiędzy przeszłością a przyszłością, pomiędzy możliwym a niemożliwym, pomiędzy tym, co się zdarzyło naprawdę, a tym, co jest tylko złudzeniem, marzeniem i fantazją. To świat, w którym zjawiska, wydarzenia i postacie nieustannie zmieniają swoje położenie i kształty, płynnie w siebie przenikają, nawzajem się przyciągają i stwarzają. A przede wszystkim – za każdą rzeczą odsłaniają coraz głębsze perspektywy i coraz bardziej tajemnicze znaczenia” – twierdzi Włodzimierz Bolecki.

W twórczości Schulza zaciera się granica między snem a jawą. Czas płynie w sposób nielinearny, a bohater błąka się po miasteczku, które chwilami przemienia się w wielki labirynt. W tych wędrówkach dostrzec można metaforę poszukiwań sensu i jedności świata. Badacze dostrzegają tu związki z filozofią i mistyką judaistyczną, także z kabałą, choć rozmaitych kulturowych tropów jest w tym pisarstwie znacznie więcej. Warto tu dodać, że Schulz nie definiuje siebie jako pisarza żydowskiego, przeciwnie – swoją żydowskość stara się dość mocno maskować. Sam pochodził z rodziny bardzo spolonizowanej – w jego domu mówiło się po polsku, a nie po hebrajsku. W 1936 r. wystąpił z drohobyckiej gminy żydowskiej i uzyskał status osoby bez wyznania. Zrobił to ze względu na swoją narzeczoną Józefinę Szelińską. Ta polonistka z wykształcenia, autorka pierwszego przekładu „Procesu” Kafki (notabene przez wiele lat przypisywanego Schulzowi, który „wypożyczył” narzeczonej swoje nazwisko, by ułatwić wydanie książki), była Żydówką, która przeszła na katolicyzm. Aby poślubić Szelińską, pisarz starał się o fikcyjne zameldowanie na terenie zaboru pruskiego, gdzie obowiązywały bardziej liberalne przepisy dotyczące zawierania związków małżeńskich. Plan ten jednak się nie powiódł, a decyzję Szelińskiej o zerwaniu narzeczeństwa poprzedziła nieudana próba samobójcza w 1937 r. Od tej pory Schulz nie związał się już z nikim formalnie.

Genialny samouk

Był nie tylko pisarzem i krytykiem literackim, ale też artystą plastykiem – grafikiem, malarzem, rysownikiem. Dawał lekcje prac ręcznych i rysunku, choć w większości dziedzin, którymi się zajmował, był samoukiem. O sobie pisał: „Ja, który się nigdy niczego porządnie nie uczyłem”. Nie była to jednak do końca prawda. Studiów z architektury faktycznie nie ukończył, ale maturę zdał z wyróżnieniem, a braki w „oficjalnym” wykształceniu nadrabiał solidną lekturą. W księgarni należącej do ojca szkolnego kolegi Emanuela Pilpla prowadził z przyjaciółmi inspirujące rozmowy o sztuce. Skwapliwie korzystał z licznych pozycji z zakresu literatury, historii sztuki czy filozofii, znajdujących się w księgozbiorze Pilplów. Czytał w oryginale klasyków literatury niemieckiej i austriackiej, interesował się też psychoanalizą.

Do zajęcia się sztukami wizualnymi zainspirował go pobyt w Wiedniu. „Pod wpływem dzieł starej sztuki coraz silniej budzący się pociąg do twórczości malarskiej skłonił mnie do przerwania studiów architektury i poświęcenia się zawodowi malarskiemu” – napisał w jednym z listów. Zaczynał od rysunków, grafik i obrazów olejnych, portretując początkowo swoich domowników i przyjaciół. Najbardziej znany jest jednak cykl jego grafik „Xięga bałwochwalcza” z lat 1920–1922, wykonany techniką cliché-verre, czyli szklanej płyty. Ta bardzo rzadka metoda, w Polsce niemal wówczas nieznana, przywędrowała z Francji. Sam Schulz tak opisywał proces twórczy: „Rysuje się igłą na warstwie czarnej żelatyny pokrywającej szkło, w ten sposób otrzymany negatywny, przeświecający rysunek traktuje się jak negatyw fotograficzny, tj. kopiuje się w ramce fotogr. na papierze światłoczułym, wywołuje, utrwala i zmywa – proceder jak przy odbitkach fotograficznych – koszt znaczny – praca także”.

Głównym tematem „Xięgi bałwochwalczej” jest hołd składany kobiecie przez mężczyznę. Kobieta jest na tych grafikach istotą wyższą, niedostępną, niemal boską, mężczyzna zaś okazuje się skarlały, zdeformowany i całkowicie podporządkowany. Dziś cykl pewnie nie wzbudziłby takich emocji, ale w tamtym czasie byli i tacy, którzy – jak Maksymilian Thullie, senator Klubu Chrześcijańskiej Demokracji – dostrzegali w nim „ohydną pornografię”. Wydaje się jednak, że polityk potraktował zbyt poważnie dzieło, które ma w dużej mierze charakter groteskowy. Wszystkie postaci odgrywają tu bowiem pewien spektakl, śmiejąc się z przybieranych przez siebie ról. Śmieje się z siebie też sam artysta, którego prace plastyczne ceni się zresztą obecnie nie tak wysoko jak jego prozę, pozostającą na tle swojej epoki zjawiskiem całkowicie osobnym.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.