Dziwne rzeczy

Marcin Jakimowicz

GN 31/2022 |

publikacja 04.08.2022 00:00

Jeśli twoje dziecko zarywa noce przed ekranem, najprawdopodobniej śledzi losy bohaterów „Stranger Things”. Serialowy hit wszech czasów, którego scenariusz różne stacje telewizyjne odrzucały… dwadzieścia razy, spowodował ogromną falę mody na lata osiemdziesiąte.

Finn Wolfhard jako Mike Wheeler  i Millie Bobby Brown jako Jedenastka  w serialu „Stranger Things”. Netflix Finn Wolfhard jako Mike Wheeler i Millie Bobby Brown jako Jedenastka w serialu „Stranger Things”.

To, że z pokoju mojego najstarszego syna, maturzysty, dobiegały dźwięki momentalnie wpadającego w ucho „Never Ending Story” Limahla, mogłem sobie jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Pewnie odkurzył piosenkę – ścieżkę dźwiękową filmu, który ja jako trzynastolatek chłonąłem w napięciu na dużym ekranie. Przecież w „Niekończącej się historii” piosenka towarzyszyła podniebnym eskapadom Bastiana dosiadającego Falkora, najsympatyczniejszego smoka świata. Ale dlaczego Łukasz słucha non stop Kate Bush z jej „połamaną” i trudną do naśladowania linią dźwiękową? W jaki sposób odnalazł ten utwór z 1985 roku, który doskonale pamiętam z Listy Przebojów Programu Trzeciego? I dlaczego odtwarza go po raz setny? Nie, nie on sam: wraz z milionami młodych w jego wieku, którzy ubierają się jak w latach osiemdziesiątych, dosiadają składaków sprzed 40 lat i hurtowo rzucają się na muzykę, na której się wychowaliśmy.

Odrzucani

Styl lat osiemdziesiątych powrócił. Widać to na ulicach (poduszki na ramionach, zbyt szerokie T-shirty i spodnie, legginsy, trampki, przywieszone do pasa „nerki”, czyli poręczne torebeczki), w czasopismach poświęconych modzie i na kanałach YouTube. Skąd ten gwałtowny renesans i tęsknota? Odpowiedź jest prosta: dzięki serialowi „Stranger Things”, który okazał się kurą znoszącą złote jaja. „To list miłosny wysłany do lat osiemdziesiątych” – powiedzieli wprost twórcy filmu, bliźniacy Duffer, określani jako Brothers Duff.

6 listopada 1983 roku w prowincjonalnym miasteczku w stanie Indiana znika chłopiec o imieniu Will. Tak rozpoczyna się mroczny filmowy tasiemiec, który, jak pokazało życie, okazał się serialowym hitem wszech czasów. Co ciekawe, zanim scenariusz zdobył serca widzów na całym świecie, był odrzucony aż dwadzieścia razy! Kolejne stacje telewizyjne odmawiały braciom Duffer (dziś plują sobie w brodę!), a projektem, ku zaskoczeniu samych twórców, zainteresował się Netflix. Od razu kupił prawa do całego sezonu. Nie promował go z jakimś ogromnym rozmachem. Ot, kolejny serial dla młodzieży.

Tato, wszyscy tego słuchają!

Zerknijmy na zdumiewającą statystykę dotyczącą jednej piosenki. Dzięki najpopularniejszemu serialowi Netflixa brytyjska artystka Kate Bush pobiła aż trzy rekordy Guinnessa. Jej „Running Up That Hill” stało się hitem i ponownie zawojowało listy przebojów. Wskoczyło na pierwsze miejsce prestiżowej listy tygodnika „Billboard”, a 63-letnia Kate została najstarszą (tak, wiem, że brzmi to niezręcznie) artystką, której się to udało. Poprzedni rekord należał do „Believe” 52-letniej Cher.

Drugi rekord Guinnessa dotyczy czasu, jaki piosence zajęło dotarcie na szczyt listy: „Running…” potrzebowało na to 36 lat i 310 dni (zdetronizowała nieśmiertelne „Last Christmas” grupy Wham!). Piosenkarka pobiła także rekord dotyczący czasu, jaki minął między jej poprzednim a obecnym „number one”. Ostatnio była na topie w 1978 roku z piosenką „Wuthering ­Heights”. Teraz, po 44 latach, znowu wróciła na szczyt.

To jeszcze nic: wraz z popularnością utworu gwałtownie wzrosły sumy na koncie wychowanej na farmie w East Wickham w hrabstwie Kent artystki, która w ostatnich tygodniach za jedną piosenkę zainkasowała (zapinamy pasy!) już… 2,3 miliona dolarów. A to jedynie dane przychodów ze streamingu. Sama wokalistka (w karierze pomógł jej w latach siedemdziesiątych David Gilmour, gitarzysta Pink Floyd, który zafascynowany jej głosem i talentem przedstawił ją producentom wytwórni EMI) zaskoczona podsumowała: „To tak znakomity serial, że przeszło mi przez myśl, że utwór może zwrócić na siebie uwagę. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że to będzie coś takiego. Dość szokujące, prawda? Cały świat oszalał! Myślę, że to, co jest naprawdę wspaniałe, to zupełnie nowa publiczność, która w wielu przypadkach nigdy o mnie nie słyszała”.

W ostatnim sezonie jeden z bohaterów, by odstraszyć stado krwiożerczych nietoperzy, brawurowo wykonuje „Master of Puppets” Metalliki. Czy znakomity, drapieżny utwór powędruje również na szczyty listy przebojów? To pytanie retoryczne. Oczywiście, że tak.

Wcześniej młodzi na całym świecie nucili pod nosem wykorzystywany w pierwszych sezonach refren „Should I Stay or Should I Go” The Clash, a w tle serialu słyszeliśmy Stinga, Falco, Toto, Foreigner czy mroczne Joy Division.

Gdzie to już widziałem?

Skąd wzięła się popularność „Stranger Things”, uznawanego przez rówieśników mojego syna za najlepszy serial wszech czasów? Zacząłem go oglądać z „pewną taką nieśmiałością” i sporą dawką sceptycyzmu, wciągnąłem się i chyba odkryłem sekret popularności aż czterech sezonów tej produkcji.

Autorzy wyciągnęli z lat osiemdziesiątych to, co najbarwniejsze. Akcesoria, planszówki, walkmany, komiksy, automaty do gier, plakaty „Gwiezdnych wojen”, otwarcie wielkiego centrum handlowego (my przerabialiśmy podobne klimaty grubo ponad dekadę później) i… posklejali z tego swoją opowieść, nie udając przy tym, że silą się na oryginalność. Tak, tak… W obrazie braci Rossa i Matta Duffer zastosowano zasadę „ctrl+c, ctrl+v” i zlepiono w jedno obrazki, impresje, tematy z wielu hitów sprzed czterdziestu lat.

Podobnie uważa Marek Horodniczy (dziennikarz pracujący w Narodowym Centrum Kultury; ostatnio prowadził koncert Sceny Alternatywnej opolskiego festiwalu). – Mamy do czynienia z wydarzeniem pop­kulturowym o całkiem sporych ambicjach artystycznych, który został zamknięty w sprytnie wymyślonym projekcie biznesowym, przynoszącym miliardowe zyski. „Stranger Things” jest patchworkiem uszytym z najbardziej barwnych kawałków amerykańskiej popkultury lat osiemdziesiątych. Składają się nań w pierwszym rzędzie wątki przygodowego kina dla dzieci, wzbogaconego o elementy fantastyki. Na pewno warto w tym miejscu przywołać „The Goonies” (1985) i „E.T.” (1982). Reżyserzy dołożyli do tego składniki horroru („Obcy”, 1979, „Koszmar z ulicy Wiązów”, 1985, „To”, 1990, „Carrie”, 1976) oraz – szczególnie w kolejnych sezonach, kiedy główni bohaterowie dorastają – seriali dla młodzieży typu „Beverly Hills, 90210”. Może jedyne, co jest w tym serialu oryginalne, to konsekwentny i świadomy brak oryginalności? Autorzy filmu sprzedają nam całkiem ciekawą opowieść o naturze osobowego zła (utkaną z wątków „Egzorcysty”, „Twin Peaks”, „Władcy Pierścieni” i „Obcego”), a my ze zdziwieniem stwierdzamy, że właśnie konsumujemy jedno z najciekawszych wydarzeń telewizyjnych ostatnich lat. Co z tego, że całkowicie nieoryginalne?

Lata osiemdziesiąte – koloryzowane

Powiedzmy od razu: to nie jest świat lat osiemdziesiątych w kraju „szarych domów w szarym mieście” (Tilt), „gdzie zadyma trzyma” (Lech Janerka), a „w Kutnie na dworcu w nocy jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy” (Kult). To raczej opowieść o tęsknotach dzieciaków wychowanych w PRL-u, nastolatków żyjących w kraju „z szarą bielą i czerwienią flag” (rzeszowska kapela 1984). To obraz, za jakim tęskniliśmy, popijając polo-coctą wyroby czekoladopodobne i słuchając audycji Marka Niedźwieckiego.

I choć ten serial jest tak naprawdę bajeczką (często banalną i do bólu przewidywalną), ma w sobie coś, co sprawia, iż problemem oazowych rekolekcji letnich AD 2022 jest to, że młodzi zarywają noc, by z piątku na sobotę zobaczyć 8. i 9. odcinek czwartego sezonu. Nie kłamię. Widziałem na własne oczy.

Otrzymują kolorowy, przerysowany świat (brakuje tylko dopisku: „Lata osiemdziesiąte – koloryzowane”), a jednocześnie w tej wielobarwnej opowieści podaje się im na talerzu wizję świata, który jest… czarno-biały, z jasnym podziałem na zło i dobro. Co ciekawe, również w przestrzeni polityki, gdzie „dobry Zachód” spotyka złych, zawiadujących zmrożonymi na kość łagrami Sowietów. W filmie komunizm jest żywym wcieleniem zła.

Klucz do sukcesu

Czy ten tekst jest zachętą do oglądania serialu? Nie. Jest próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego odrzucany tyle razy scenariusz podbił serca młodych całego świata. W tym moich dzieci.

Przyznaję, że zacząłem oglądać „Dziwne rzeczy”, chcąc wejść w ich świat i próbując znaleźć klucz do niebywałej popularności obrazu. Zachodziłem w głowę, dlaczego rówieśnicy Marty i Łukasza buszują po szmateksach (osobiście wolę nazwę „Tani Armani”), szukając ciuchów… z lat osiemdziesiątych. Gdyby akcja filmu rozgrywała się między Odrą a Bugiem, pewnie masowo chodziliby w relaksach i różowych czapeczkach z kangurkiem, ścigali się na jubilatach i wigrach 3. A tak baaardzo szerokie bluzy mojego syna wypełniają całą pralkę.

Myślę, że kluczem do popularności serialu jest również to, że braciom Duffer udało się świetnie dobrać obsadę. Główni bohaterowie są do bólu zwyczajni. Serialowy sepleniący Dustin od urodzenia cierpi na dysplazję obojczykowo-czaszkową (to nie rola, choruje również jako aktor), a jego koledzy naprawdę nie mają twarzy amantów filmowych. Są (z kilkoma wyjątkami) naturszczykami, „twarzowcami”, skazanymi na pożarcie przez innych. Niezbyt modni, zamknięci w swoim świecie, popychani i odrzuceni przez szkolną społeczność, wrażliwi, trzymający się razem, budujący świetne relacje, solidarni – i przez to traktowani jak dziwacy. Może dlatego młodzi przeglądają się w nich jak w lustrze i doskonale odnajdują w tych wizerunkach? •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.