Szyk z innej epoki

Szymon Babuchowski

GN 44/2022 |

publikacja 03.11.2022 00:00

O sile twórczości Jana Marcina Szancera nie decyduje wyłącznie świetna technika, ale także szeroki wachlarz zainteresowań autora. Obcowanie z jego ilustracjami to niebywała okazja, by przenieść się do innego, bardziej wytwornego świata.

Jan Marcin Szancer.  Zdjęcie z 1965 roku. Jan Marcin Szancer. Zdjęcie z 1965 roku.
Darek Delmanowicz /PAP

Kto z nas nie pamięta z dzieciństwa bajek ilustrowanych przez Jana Marcina Szancera, którego malarskie wizje, pełne szczegółów, a jednocześnie aury baśniowej tajemniczości, pobudzały dziecięcą wyobraźnię? To właśnie jego wyobrażenia Pana Kleksa, sierotki Marysi, Pinokia, bohaterów baśni Andersena czy wierszy Tuwima wielu czytelników przeniosło w dorosłość. Nazywany „królem ilustratorów”, „czarodziejem wyobraźni” albo jej „ambasadorem” – stworzył dzieła, na których wychowały się kolejne pokolenia Polaków. Właśnie obchodzimy 120. rocznicę jego urodzin.

Pędzelek i paletka

Kiedy słynny rzeźbiarz Xawery Dunikowski powiedział mu: „Ty będziesz robił ilustracje”, bardzo się obraził. Chciał być malarzem, stworzyć monumentalne dzieło. Nie przypuszczał, że to monumentalne dzieło wyryje się w naszych głowach za sprawą setek mniejszych i większych obrazków przeglądanych na kartach dziecięcych książek.

Urodzony w 1902 roku w Krakowie w żydowskiej rodzinie, swoje zamiłowanie do malarstwa zawdzięczał, jak wspominał, „pięknej cioci Heli”, która na imieniny podarowała mu pędzelek i paletkę z farbami. „Ciocia miała na głowie kapelusz-ogród pełen kwiatów, mgiełki spiętrzonej woalki i zapachu róż. Może to był zresztą zapach dobrych perfum, których używała. W każdym razie przez długie lata tak sobie właśnie wyobrażałem dobrą wróżkę” – zapisał po latach w gawędziarskiej, pełnej ciepłego humoru autobiograficznej opowieści „Curriculum vitae”.

Już jako mały chłopiec zaczął pobierać nauki rysunku od znanego malarza Leonarda Stroynowskiego, który jako sublokator jego rodziców spłacał w ten sposób zaległości w czynszu. „Leonard Stroynowski był starszym panem o szlachetnych rysach, nosił wąsy ku dołowi, ni to szlacheckie, ni to kozackie, miał bystre spojrzenie, kiedyś podobno był myśliwym, ale był przede wszystkim prawdziwym malarzem, uczniem Jana Matejki. Przychodzili do niego koledzy i przyjaciele, ludzie, których nazwisk nie znałem, ale których wygląd niezwykły utrwalił się w moich oczach. Nie ubierali się zbyt dziwacznie, nie nosili długich włosów jak ów malarz Bieńkowski, wyróżniali się czasem jakimś niewielkim szczegółem, aksamitną kamizelką i miękko związanym czarnym krawatem czy romantyczną wstążką. Ale było coś w ich geście, w ich wyrazie, co stanowiło, że nie byli szarymi przechodniami, ale postaciami. (…) Nie zdawałem sobie z początku sprawy, że ludzie, których spotykam codziennie na schodach i którzy coś mi przypominają, to ci sami, których widziałem na scenie, a właściwie ci, których przedstawiają aktorzy w tym niezwykłym dramacie pt. »Wesele«” – wspominał Szancer.

Proroctwo sprzeczne z marzeniem

Jako student krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych miał szczęście uczyć się w pracowniach wybitnych profesorów. „Dostałem się do pracowni Mehoffera. Profesor robił korekty bardzo starannie, rysując na marginesie mojego studium, co burzyło we mnie krew. Podarłem rysunek, a Mehoffer zapowiedział, że nie będzie mi robił korekty, i słowa dotrzymał. Byłem w moim buncie osamotniony, wszyscy moi koledzy pracowali bardzo porządnie. Wreszcie profesor zapytał mnie, czy nie chciałbym zmienić kierunku studiów” – relacjonował po latach. W międzyczasie Szancer został przyjęty do Miejskiej Szkoły Dramatycznej, a zaraz potem przeniósł się do konkurencyjnej szkoły aktorskiej przy Teatrze Słowackiego. Szybko jednak doszedł do wniosku, że nie jest to zajęcie dla niego. Trzeci rok studiów na ASP rozpoczął w pracowni Teodora Axentowicza, potem pobierał nauki u Xawerego Dunikowskiego, u którego miał okazję obserwować m.in. proces powstawania głów wawelskich. Chwalił się po latach, że to on pozował Dunikowskiemu do postaci św. Jana.

Swoją pierwszą autorską wystawę tak opisał we wspomnieniach: „(...) wyznaczono mi w Pałacu Sztuki dwie maleńkie salki z bocznym światłem. Stłoczyłem najciaśniej, jak to było tylko możliwe, prace z okresu kilku lat. Różne formatem, techniką i rodzajem. Były rysunki węglem z okresu »gigantów«, nadnaturalnej wielkości głowy Bolesława Śmiałego i Szalonego Orlanda, a obok nich szereg portretów bliższej i dalszej rodziny malowanych olejem. Były szkice z podróży i pejzaże, studia aktów i wreszcie ilustracje do bajek”. Ekspozycja nie okazała się wielkim sukcesem, a gdy rozżalony artysta opowiedział o tym Dunikowskiemu, ten wygłosił zacytowaną na wstępie artykułu kwestię. „To było proroctwo, ale, jak wiadomo, nie bardzo lubimy proroctwa sprzeczne z naszymi marzeniami, więc i ja obraziłem się śmiertelnie” – opowiadał. Proroctwo miało się spełnić już wkrótce, Szancer otrzymał bowiem posadę rysownika w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. Pracę tę określił zresztą potem jako „bezmyślną i ponurą katorgę”.

Androny pana Marcina

Dopiero lata 40. przyniosły mu powszechny podziw dzięki współpracy z warszawskimi wydawcami, takimi jak Gebethner i Wolff, Kuthan czy Arct, w której szczególne miejsce zajęła twórczość dla dzieci. W tym czasie narodziła się także przyjaźń Szancera z Janem Brzechwą. „Będą mi więc wiersze Janka towarzyszyły przez lata okupacji jak uśmiech. Nawet w najtragiczniejszych momentach przychodziły mi na myśl znakomite, surrealistyczne pointy, wbijające się w pamięć jak przysłowia” – wspominał. To właśnie Szancer stał się bohaterem jednego z wierszy Brzechwy, rozpoczynającego się od słów: „Pan Marcin plecie androny”.

Wraz z końcem wojny został kierownikiem artystycznym pisma „Świerszczyk”, którego okładki ozdabiane były jego ilustracjami. Współpracował także z „Płomykiem” – nie tylko jako ilustrator, lecz także jako fotograf. Zilustrował blisko 300 książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Były wśród nich m.in.: „Akademia Pana Kleksa”, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, „Brzechwa dzieciom”, „Lokomotywa”, „Dziadek do orzechów”, „Pinokio”, „Baśnie” Andersena, „Bajki” Krasickiego, „Pan Tadeusz”, „Trylogia”, książki Amicisa, Cervantesa, Haška, Puszkina, Swifta czy Twaina. Jego szlachetny styl rozpoznawało się już na pierwszy rzut oka. Smukłe postaci, często o wydłużonych kończynach, ukazywał w sposób bardzo dynamiczny. Baśniowe sceny mogliśmy oglądać z lotu ptaka albo – przeciwnie – z żabiej perspektywy. Zdarzały się też sceny budowane w spirali, dzięki czemu autorowi udawało się pomieścić na rysunku większą liczbę postaci. Był człowiekiem wszechstronnym. Kierował działami graficznymi Państwowego Instytutu Wydawniczego oraz Książki i Wiedzy. Stworzył wiele scenografii teatralnych i filmowych, projektował kostiumy, pisał sztuki, scenariusze, ale także bajki i felietony. W 1952 roku został pierwszym w historii kierownikiem artystycznym tworzącej się polskiej telewizji, która nosiła wtedy nazwę Doświadczalny Ośrodek Telewizji Warszawa. Krótko potem współorganizował też powstanie Teatru Telewizji.

Lekkość erudycyjna

Przygodę ze szklanym ekranem zakończył po sześciu latach. „Nie żałowałem nigdy lat spędzonych w telewizji, dużo się tam nauczyłem, nie żałuję również rozstania z tą instytucją, bo jeśli kiedyś film nazywano słusznie fabryką snów, to telewizja jest na pewno fabryką bezsenności” – napisał w książce „Teatr cudów”, będącej kontynuacją „Curriculum vitae”. Równolegle z pracą w telewizji, ale też w późniejszym czasie, wykładał na warszawskiej ASP. Był ceniony przez swych uczniów, którzy widzieli w nim błyskotliwego pedagoga. „Nie narzucał studentom swoich gustów czy upodobań, pozwalał się rozwijać. Nie chodziło mu o to, by wypuszczać twórców naśladujących jego prace. Bardzo mu się podobało, gdy ktoś miał swój własny styl” – wspominał Bohdan Butenko.

Styl Szancera tak scharakteryzowała 20 lat temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” Joanna Olech: „Elegancja Szancerowskich postaci jest jawną kpiną z peerelowskiej siermięgi – jego bohaterów wyróżnia nie tylko strój, ale także powściągliwość gestów, wyrafinowany szyk przeniesiony z innej epoki. (…) Zdumiewa u Szancera rozmach miejskich pejzaży. Czy to warszawskie Powiśle, czy paryski Montmartre, czy panorama krakowskiego Rynku z lotu ptaka – każda z tych scenerii ma swoją specyfikę i klimat (...). Jego meble są stylowe, kostiumy – wyrafinowane, jego karoce są prawdziwie królewskie, każda tralka, gzyms i balkon noszą piętno epoki”. O sile tej twórczości nie decyduje wyłącznie świetna technika, ale także szeroki wachlarz zainteresowań autora. To dlatego również dziś tak chętnie wracamy do ilustracji Szancera – bo to niebywała okazja, by przenieść się do innego, bardziej wytwornego świata.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.