Głębsze dno

Andrzej Kerner

GN 48/2022 |

publikacja 01.12.2022 00:00

– Wierzę, że Panu Bogu się spodobało i powiedział: Chopy, wy bydziecie grali tako muzyka. I wszczepił w nas odrobinkę irlandzkości – mówi Bogdan Wita. Carrantuohill gra już 35 lat.

Od lewej: Dariusz Sojka, Zbigniew Seyda, Marek Sochacki, Ania Buczkowska, Maciej Paszek, Adam Drewniok, Bogdan Wita. Adam Polański Od lewej: Dariusz Sojka, Zbigniew Seyda, Marek Sochacki, Ania Buczkowska, Maciej Paszek, Adam Drewniok, Bogdan Wita.

Siedzimy przy stole w starej śląskiej chacie – „Starym Domu” w Domecku koło Opola, legendarnym miejscu koncertów wielu światowych gwiazd muzyki jazzowej, folkowej i rockowej. Na ścianach czarno-białe portrety poważnych Ślązaków sprzed stu lat, a może i starszych. – Często dziennikarze nas pytają: Dlaczego nie gracie bluesa? Przecież na Śląsku gra się ­bluesa! – mówi mi Bogdan Wita, lider i gitarzysta Carrantuohill. Właśnie mija 35 lat, od kiedy zespół muzyków z Rybnika i Żor zaczął grać muzykę irlandzką, szkocką, celtycką i własne jej przetworzenia.

Dzisiaj są już legendą. Nagroda Fryderyka, złota i platynowa płyta, tysiące koncertów w Polsce, Europie i Ameryce. 25 płyt CD, DVD, winyli. Ktoś na pewno kiedyś wpadnie na pomysł, by na jednym z – jakże licznych! – rond w Rybniku postawić im pomnik w kształcie harfy albo irlandzkich dud. A na razie cieszę się, że Bogdan Wita siedzi ze mną w Domecku koło Opola. Otwarty, serdeczny, od razu skracający dystans. Boże, jak ja kocham takich ludzi (myślę w duchu).

Palec Boży wskazał na Irlandię

Skąd się wzięła w nich pasja do muzyki irlandzkiej i pomysł, żeby ją grać? – Zaczęło się od tego, że Kwartet Jorgi na jednej stronie swojej winylowej płyty nagrał kilka celtyckich utworów. To były lata 80. ubiegłego stulecia. Oni nam uświadomili, że istnieje coś takiego jak muzyka celtycka, rytmy na sześć ósmych, jak jig i reel. To był jeden z pierwszych impulsów, bo równolegle była fascynacja muzyką zespołu Clannad do filmu „Robin Hood” – opowiada B. Wita. Ale co ich pociągnęło w tym kierunku? – Mam kłopot z odpowiedzią. Właściwie nie wiem, dlaczego gramy muzykę irlandzką. Czy ta fascynacja przyszła stąd, że to jest coś innego? Że nikt przed nami w Polsce tego nie robił? – zastanawia się. Po chwili dodaje: – Widzę w tym jeszcze coś. Naprawdę myślę, że był to palec Boży. To był wyższy pomysł niż nasz, ludzki. Wierzę, że Panu Bogu się spodobało i powiedział: chopy, wy bydziecie grali taką muzykę, i wszczepił w nas odrobinkę irlandzkości – mówi Bogdan Wita. I już wiem o nim więcej. Bo do Domecka przyjechałem też po to, żeby w miarę możliwości pojąć, skąd w chłopakach z „czornego” Śląska, z przemysłowych Żor i Rybnika, bierze się ten ciąg ku Zielonej Wyspie. Sam jestem z niedaleka, z równie przemysłowego Kędzierzyna-Koźla, i czuję podobnie jak oni. A więc mam odpowiedź: to jest jakaś tajemnica, z którą Pan Bóg ma coś wspólnego. – Przecież był taki moment, że my naprawdę bardziej czuliśmy się Celtami, Irlandczykami niż Polakami i Ślązakami – mówi Wita. Mnie to specjalnie nie dziwi. Przypominam sobie swoją dziką radość, kiedy w Bretanii – francuskim regionie o celtyckich korzeniach – co chwila mijaliśmy miejscowości, których jeden z członów nazwy brzmiał „Kerne”…

Noblista w swoim domu

Ale przecież nie tylko o poczucie duchowej więzi z Zieloną Wyspą chodzi. Muzycy zagadnęli kiedyś ambasadora Irlandii, czy by im nie dał obywatelstwa za szerzenie kultury irlandzkiej. – Był bardzo chętny, ale my oczywiście gdzieś to zostawiliśmy na boku, nie zajęliśmy się dalszym ciągiem sprawy. No bo – z drugiej strony – po co nam to? – opowiada Wita.

Carrantuohill – to skądinąd nazwa najwyższego szczytu Irlandii, na który członkowie zespołu wybrali się parę lat temu, „zanim będzie za późno, żebyśmy dali radę go zdobyć” – ma ogromne zasługi w popularyzowaniu muzyki irlandzkiej w Polsce. Koncerty, efektowne widowiska muzyczno-taneczne, stała obecność na Przystanku Woodstock. Nie tylko o samą muzykę chodzi, ale szerzej – o kulturę. Niezapomniane widowisko „Celtic Dream”, którego premiera miała miejsce w bazylice Matki Bożej w Rudach, składa się w warstwie tekstowej ze staroirlandzkich modlitw i poezji. Irlandzki poeta noblista Seamus Heaney, kiedy w Krakowie usłyszał, jak grają, stwierdził: „...nieoczekiwanie poczułem się jak w domu podczas spotkania z zespołem Carrantuohill, polskimi muzykami grającymi irlandzkiego jiga i reela w takim stylu i z takim szelmostwem, że nawet Irlandczycy nie zrobiliby tego lepiej”. Skąd ten styl i szelmostwo, ta energia i radość, które uderzają tak wielu słuchaczy i wielbicieli Carrantuohill? – Dobre było to, że zaczynając nasze granie, pojechaliśmy do Irlandii na warsztaty. W każdej muzyce folkowej jest głębsze dno. Niesamowity pokład uczuciowy, energii, jakkolwiek to nazwać. Jeśli tego dotkniesz, to czujesz, co w tej muzyce jest najważniejsze. Nie zdawałem sobie z tego sprawy aż do chwili, kiedy jeden z irlandzkich muzyków powiedział mi: „Nie jesteście Irlandczykami, ale czujecie to, co my tą muzyką chcemy wyrażać. Dotknęliście głębi, która w niej jest”. Nawet zaproponował, żebyśmy stworzyli wspólną krainę: Sligolesia. Bo, my chłopcy ze Śląska (Silesia) byliśmy wtedy w hrabstwie Sligo. To wszystko nas chyba niosło i niesie dalej – mówi Bogdan Wita.

Lata mijają, zachwyt nie

Trzydzieści pięć lat w zasadniczym składzie, który nie zmienił się od początku: Adam Drewniok (gitara basowa i akustyczna), Maciej Paszek (skrzypce), Dariusz Sojka (cytra, akordeon, bodhran, flety, dudy irlandzkie, instrumenty klawiszowe), Zbigniew Seyda (bouzuki, mandolina, cittern, gitara akustyczna), Marek Sochacki (perkusja, instrumenty klawiszowe) i Bogdan Wita. Od 10 lat solistką zespołu jest Ania Buczkowska. – Nasze początki to oczywiście był zachwyt, euforia, miłość do muzyki. Wszystko inne było nieważne. Nawet to, że za tym pojawiły się jakieś pieniądze, płatne koncerty. To było fajne, ale to był drugi, piąty czy siódmy plan. Dla nas najważniejsze było, żeby żyć muzyką, dobrze się przy niej bawić, robić to, co w duszy gra – wspomina lider Carrantuohill. Potem przyszły lata, że grywali grubo ponad sto koncertów rocznie. Rekord to 176. – Przy 170 koncertach prawie nie mieszkaliśmy w domu. Wtedy zrobiło się z tego – przyznaję bez satysfakcji i wręcz ze wstydem – rzemiosło. Sami zaczęliśmy hamować. Bo rodziny, małe dzieci, a my ciągle w drodze. Staraliśmy się, żeby koncertów nie było więcej niż sto – mówi. Pandemia w ogóle skasowała możliwość koncertowania. – Nauczyła nas, że trzeba zacząć robić coś innego w życiu, i znowu kwestie finansowe zeszły na dalszy plan. W każdym razie robimy wszystko, żeby zespół utrzymać. Ale dzisiaj mamy frajdę z grania o wiele większą niż 10 lat temu. Dlatego że jest trudniej. Że nie gramy tylu koncertów i tęsknimy za nimi – opowiada Bogdan Wita.

Jedna z piękniejszych rzeczy

Kiedy pierwszy raz twarzą twarz spotkałem się z zespołem na dniach kapucyńskiej młodzieży w Wołczynie, powiedziałem Bogdanowi Wicie, że chciałbym zrobić wywiad. Adam Dziurok, najwyraźniej pierwszy szelma w zespole, zareagował: „Ooo, to niemożliwe, »Gościowi Niedzielnemu« to Bogdan wywiadu nie udziela”. Ryknęliśmy śmiechem, bo żart załapałem. Bogdan Wita od 10 lat jest nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej. – Spadło to na mnie bardzo niespodziewanie. Pierwsza moja odpowiedź na propozycję księdza proboszcza: wszyscy, ale nie ja! Gdzie człowiek z gitarą, skaczący na scenie, grający na Przystanku Woodstock do tej posługi?! Ja niegodny. Usłyszałem, że nikt nie jest godny w stu procentach. Po przemyśleniu, przemodleniu zdecydowałem, że zgadzam się. I z ciężkim sercem podjąłem się tej posługi. Po latach mogę powiedzieć, że jest to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie mi się w życiu trafiły. Już nie widzę problemu, żeby łączyć te dwa różne światy. Z punktu widzenia duchowego posługa szafarza jest dla mnie ważniejsza niż nawet 35-letni zespół. Od 10 lat trochę przewartościowało mi się życie m.in. dzięki tej posłudze i chciałbym się tego trzymać – mówi Bogdan Wita. Nie chodzi o spektakularne nawrócenie. – Wiara była u mnie wcześniej niż muzyka. Pochodzę z tradycyjnej śląskiej rodziny, moi dziadkowie i rodzice dali mi silne korzenie w wierze – mówi. Jako szafarz co tydzień zanosi Komunię św. do hospicjum w Żorach. Czy granie muzyki na scenie też bywa modlitwą? – Udało mi się to parę razy w życiu. Koncert to jest taka adrenalina, poczucie piękna, oderwanie się od problemów. Na scenie przenoszę się do innego świata. Niknie problem, że trawa nieskoszona, że drzwi nienaprawione, że w aucie coś się zepsuło. Żyjesz muzyką. Jak już jest tak dobrze, a do tego włączy się jeszcze coś pt. „Panie Boże, jakie to piękne, a to wszystko od Ciebie” – wtedy jest modlitwa muzyką – mówi Bogdan Wita.

Czuję, że z powodu tej śląskiej irlandzkości są prawie moimi braćmi, tylko utalentowanymi muzycznie. A to, dlaczego wzięli się za irlandzką muzykę, pozostanie tajemnicą. Dopiero kiedyś będziemy mogli zobaczyć, dlaczego Pan Bóg chciał, żeby na Śląsku była taka mała, cudowna Zielona Wyspa – Carrantuohill.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.