Już taki jestem zimny drań

Marcin Jakimowicz

GN 49/2022 |

publikacja 08.12.2022 00:00

Jeszcze niedawno był bożyszczem i najbardziej rozchwytywanym aktorem przedwojennej Polski. Celebrytą w czasach, gdy nie znano tego określenia, najlepiej ubranym mężczyzną stolicy. W łagrze NKWD „amant niebanalny” stał się wrakiem.

– Historia przesłuchiwania Eugeniusza Bodo (poniżej) zaczyna się absurdalnie i groteskowo, a później zamienia w metafizyczny horror – opowiada reżyser Jakub Kornacki. roman koszowski /foto gość – Historia przesłuchiwania Eugeniusza Bodo (poniżej) zaczyna się absurdalnie i groteskowo, a później zamienia w metafizyczny horror – opowiada reżyser Jakub Kornacki.

Posłuchajcie mej piosenki i o litość błagam was, rzewne tony, rzewne dźwięki wzruszą marmur, beton, głaz – utwór zaczyna się dramatycznie, ale swawolny refren powtarzanej przez przedwojenną Rzeczpospolitą piosenki: „Bo w tym jest rzeczy sedno, że jest mi wszystko jedno. Już taki jestem zimny drań” rozwiewa wątpliwości. Historia śpiewającego ją amanta rozpoczyna się sielsko-anielsko, ale kończy okrutnie.

Całuję rączki!

Rachityczny śnieg nieśmiało oblepił bezlistne drzewa rozpędzonej jak zawsze Warszawy. Idąc do świętującego 77-lecie działalności Teatru Syrena, mijam ulicę Adolfa Dymszy. Występował tu regularnie od 1951 roku. Jeden z dwóch najbardziej rozpoznawalnych aktorów II Rzeczpospolitej przyjaźnił się z Eugeniuszem Bodo, a obaj rozchwytywani w całym kraju filmowi amanci mieli żartobliwy zwyczaj całowania się w dłonie podczas spotkań. Mistrz kawałów i parodii, ulubieniec publiczności „Dodek” Dymsza pojawił się w Syrenie rok po zakończeniu II wojny w podwójnej roli tytułowego „Bliźniaka”, ale grać na stałe pozwolono mu dopiero po sześciu latach. Odtąd całe życie zawodowe związał z teatrem przy Litewskiej. Chory na alzheimera aktor zmarł 50 lat temu i spoczął na warszawskich Powązkach. Ciało jego kolegi Eugeniusza Bodo wrzucono do bezimiennego grobu.

Gasną światła. Minutę później rozpoczyna się spektakl „Obywatel Junod”. Tytuł nawiązuje do paszportu Bodo, którego winą było to, że… urodził się w Szwajcarii. Bohdan Eugène Junod przyszedł na świat 28 grudnia 1899 roku w Genewie. Był synem Polki, katoliczki, i Szwajcara, protestanta. Na planie filmowym przybrał pseudonim, który niebawem znała cała Polska.

Amant niebanalny

Z filmem (i to widzianym od kuchni) Bodo zetknął się jako dzieciak, podglądając pracę ojca, właściciela łódzkiej Uranii, jednego z pierwszych na polskich ziemiach kin. Bodo był celebrytą pełną gębą, w czasach gdy nie znano jeszcze tego określenia. Okrzyknięto go najlepiej ubranym mężczyzną stolicy, a trzy lata przed wybuchem II wojny nadano tytuł „króla elegancji”. To on wyznaczył kierunki mody, a lansowane przez niego (był również królem reklamy) jedwabne krawaty, kapelusze cenionych projektantów i tweedowe marynarki z salonu Old England stawały się punktem odniesienia salonów. O jego romansie z pochodzącą z Tahiti śniadą pięknością, aktorką „Reri” (specjalnie dla niej napisał scenariusz „Czarnej perły”), szeptano na warszawskich, lwowskich i wileńskich ulicach. Warszawiacy najczęściej widywali go z gigantycznym dogiem, a zdjęcia z Sambo (mawiał o nim: „Oto moja pierwsza miłość!”) otwierały pierwsze strony gazet.

Przylgnęło do niego określenie „amanta niebanalnego”, a na filmy „Czy Lucyna to dziewczyna”, „Pieśniarz Warszawy”, „Paweł i Gaweł” waliły tłumy. Cała II Rzeczpospolita nuciła pod nosem refren „Ach, śpij, kochanie”, czy słynny kabaretowy przebój „Sex appeal to nasza broń kobieca”.

W 1941 roku Bodo został aresztowany przez NKWD. Posądzony o szpiegostwo, był przetrzymywany w moskiewskim więzieniu. Jego krewna po latach dowiedziała się od Czerwonego Krzyża, że zmarł 7 października 1943 roku w łagrze położonym w Kotłasie pod Archangielskiem. Zachowała się fotografia „niebanalnego amanta” w więziennym pasiaku. Złamany, zarośnięty, z owrzodzoną głową i wychudzoną twarzą nie przypominał gwiazdora, za którym salony powtarzały: „Umówiłem się z nią na dziewiątą”.

Uwaga, szpieg!

Trwa przedstawienie. W rolę Bodo wcieli się Rafał Ostrowski, gwiazda Teatru Muzycznego w Gdyni. Argumenty, jakie padają w czasie przesłuchania, są tak abstrakcyjne, że publiczność ma ochotę parsknąć śmiechem. I zrobiłaby to, gdyby nie świadomość prawdziwości tej porażającej historii i tego, że nie uczestniczy w barwnej tragifarsie, ale teatralnej opowieści na śmierć i życie.

– Sama historia uwięzienia i przesłuchiwania, a potem śmierci Bodo to jest coś, co zaczyna się absurdalnie i groteskowo, a następnie zamienia się w metafizyczny horror – opowiada reżyser spektaklu Jakub Kornacki (wszechstronny artysta, nie tylko znakomity aktor, w sztuce grający oficera KGB, ale i muzyk, którego projekt zdobył przed laty główną nagrodę na warszawskim festiwalu Chrześcijańskie Granie). – By opowiedzieć widzowi tę historię, a z drugiej strony, aby go nią nie przytłoczyć, postanowiłem, że ta opowieść będzie przetykana retrospektywami przedwojennego życia aktora. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że najśmieszniejsze, najbardziej absurdalne sceny spektaklu są niemal żywcem przepisane z protokołów NKWD – mówi.

Oskarżenie aktora o szpiegostwo, argumentowane tym, że jego ostatni film był niedokończonym materiałem o wywiadzie, było tak absurdalne jak oskarżanie Johnny’ego Deppa o to, że jako Jack Sparrow porywa okręty na Morzu Karaibskim. Czasy, w których rozgrywał się dramat, nie dawały jednak powodów do śmiechu, a śmiertelnie poważni kaci NKWD nie znali sformułowania „poczucie humoru”.

Zderzenie światów

Zamówiony przez Instytut Pamięci Narodowej spektakl to nie tylko opowieść o aresztowaniu aktora, którego piosenki nuciła przed wojną cała Polska. To opowieść o zderzeniu światów.

– Od początku zdawałem sobie sprawę, że mamy do czynienia ze złem metafizycznym – opowiada Jakub Kornacki. – Człowiek nie może być tak głupi, by z powodu tak absurdalnych podejrzeń zamęczyć drugiego na śmierć. Musi stać za nim jakieś metafizyczne zło. To spektakl o zderzeniu świata humanizmu – nie w znaczeniu oświeceniowym, wyrzekającym się Boga, ale zachwytu nad pięknem człowieczeństwa – i bezduszną totalitarną machiną niszczącą wszystko, co głęboko ludzkie. Kluczem do zrozumienia historii Eugeniusza Bodo była dla mnie lektura „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa. Szatan Woland przychodzi na ziemię i odkrywa, że właściwie nie ma nic do roboty, bo komuniści wyręczyli go w sposób perfekcyjny. Paradoksem jest, że Bodo, licząc, iż szwajcarski paszport pomoże wyrwać się mu z sowieckiego świata (czekał na niego kontrakt w Hollywood), zrezygnował z ostatniej teatralnej trasy, a wszyscy, którzy na nią pojechali, uratowali się i dołączyli później do armii Andersa.

– To spektakl o drodze w objęcia śmierci przerażającego systemu komunistycznego, ale i o życiu osoby, która przyszła na świat, gdy Polski nie było; o człowieku, który został najwybitniejszym aktorem pierwszej połowy XX wieku – podsumowuje prezes IPN dr Karol Nawrocki. – Spektakl o Polaku z wyboru, który gdy ojczyzna była w zagrożeniu w sierpniu 1939 roku, porzucił blask sceny i był gotowy w Warszawie przy ulicy Koziej kopać przeciwlotnicze schrony. To również opowieść o utraconym świecie, zapisanym na celuloidowych taśmach.

Bezradność

Wracam. Choć ze wszystkich witryn sklepowych migocą świąteczne lampki, a zza drzwi sączą się nieśmiertelne „White Christmas” i „Jingle Bells”, nie jest mi do śmiechu. Historia o bezradności wrażliwego człowieka zderzającego się z bezdusznym walcem totalitarnego systemu nabiera nowego znaczenia po 24 lutego.

Sowieci nie mścili się na Eugeniuszu Bodo, na jego podwójnym obywatelstwie, które miało okazać się błogosławieństwem, a stało się gwoździem do trumny. Mścili się na rozświetlonych rewiach przedwojennej Warszawy, na barwnych pióropuszach, lejącym się litrami szampanie, blasku reflektorów, drogich limuzynach i tweedowych marynarkach z angielskiej wełny.

– To cecha wspólna marksizmu i leninizmu. Jeżeli komuś jest dobrze, to znaczy, że musi być złodziejem i należy go sprowadzić do parteru – opowiadał mi po spektaklu Jakub Kornacki.

Coś się zmieniło? Obrazki, które docierają do nas zza wschodniej granicy po 24 lutego, pokazują, że nie. „Total” zmienił jedynie szatę, ale wciąż systemowo upadla ludzi gotowych umrzeć za pralkę czy zmywarkę. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.