Legendy Barbary

ks. Adam Pawlaszczyk

GN 51-52/2022 |

publikacja 22.12.2022 00:00

Książka „Moi ważni. Portrety prywatne” Barbary Gruszki-Zych jest zapisem przemian. Jej samej i tych, których spotykała. Świadectwem intymnym, przepastnie głębokim i świetnie spisanym.

Legendy Barbary

Zawiłości gramatyki bywają o wiele bardziej przewidywalne niż zawiłości życia, choć przecież i w jednym, i w drugim trzeba dokonywać wyborów. Łacińskie gerundivum (w polskim odpowiednika brak) w cudownie miękko brzmiącym przyrostku -end łagodną perswazją przekonywało, że coś powinno zostać zrobione. Tak powstała legenda, dziś kojarząca się przede wszystkim z fabularyzowaną historią, fantastycznym przekazem albo kimś, kto przeszedł do historii z jakichś mniej lub bardziej racjonalnych przyczyn. A przecież dosłownie, od czasownika „czytać” (legere), „legenda” oznacza „rzeczy, które powinny zostać przeczytane”. Kochana, stara, zapomniana łacina… Kto dziś potrafi tak zwięźle przekazać tyle treści? Może doświadczona dziennikarka i poetka, przez całe życie związana z „Gościem Niedzielnym” Barbara Gruszka-Zych, która właśnie opublikowała swoich „Ważnych”? Sprawiła tym samym, że pod koniec tego trudnego roku zdecydowałem, która z przeczytanych książek jest na sto procent moim numerem jeden.

Kto jest legendą?

Jej dziadek cenił życie, w podeszłym wieku ratował tonące dzieci. Ona sama jest szczęśliwa, że dane jej było spotkać tylu niezwykłych ludzi, „poznać prawdziwych nauczycieli życia”. Jak napisze o nich we wstępie: „Ważnych uczestników wydarzeń historycznych, wpływających na ich bieg. Wybitnych twórców różnych dziedzin, których dzieła odmieniły literaturę, film, muzykę, teatr. Lekarzy – pionierów w poszerzaniu granic medycyny. Duchownych, sprawiających, że Kościół nadal żyje. Są to osoby z pierwszych stron gazet, ale i takie, które wzbraniały się przed tym, by znaleźć się na ich łamach. Wielu z nich to legendy, inni – prędzej czy później – też nimi zostaną”. Drogi czytelniku tej recenzji, ewentualny przyszły czytelniku książki „Moi ważni” Barbary Gruszki-Zych, w tych pierwszych zdaniach wstępu autorka wypuszcza cię od razu na głęboką wodę, z której przez kilkanaście godzin nie wyjdziesz, taplał się będziesz w lekkodusznym poczuciu swobodnego dotykania wielkości bez zbędnych ewaluacji i odpytywania przy tablicy. O tym, kto z zestawu „ważnych” już jest legendą, a kto dopiero nią zostanie, możesz zadecydować sam. Noblista z literatury obok fotografa, zakonnica obok dziennikarza, światowej sławy reżyser obok genialnego kompozytora, gwiazdor rozrywkowych estrad obok śląskiego arcybiskupa, i tak dalej, i tym podobnie, i nikt nie powie ci wprost, a już na pewno nie zrobi tego ona, że „ten już jest legendą, a ta się nią dopiero stanie”. Łacińskie pojęcie „legenda” okaże się całkiem przydatne: o wszystkich tych postaciach wiadomo bowiem z pewnością, że warto „je czytać”. I nie, nie chodzi w tym przypadku o czytanie ich książek, słuchanie muzyki, podziwianie dzieł – na tym polega kunsztowność tej książki. Chodzi o spotkanie z człowiekiem, który jest jak księga.

Klucz do lektury legend

Ogromnie ważnym założeniem, które należy przyjąć, zasiadając do lektury „Moich ważnych”, są okoliczności, w których dochodziło do spotkań autorki z bohaterami książki. Barbara Gruszka-Zych od roku 1989 pracuje w naszym tygodniku i znana jest przede wszystkim jako dziennikarka o specjalności „reportaże i wywiady”. Nie tu miejsce i nie teraz czas na analizy tych podstawowych form dziennikarskich, trudno jednak nie wspomnieć krótko, że obie formy wymagają od twórcy ściśle określonych zdolności: przenikliwego wzroku i pojemnego serca… oraz solidnej szczypty odwagi. To będzie oczywiście bardzo subiektywne, ale jak ją znam, równie przenikliwy ma wzrok, jak pojemne serce, odwagi jednak sporo więcej niż szczyptę. Doprawiła tymi szczyptami swoją ostatnią książkę na tyle sowicie, że konsument ma szansę zakosztować wielkości podanej w bardzo swojskim klimacie, by nie powiedzieć „sosie”, przekroczyć wyznaczone granicami scenicznego makijażu bariery, popatrzeć z bliska, spojrzeć prosto w oczy Zanussiego, Skrzeka, Kilara, Miłosza, Twardowskiego, Venclovy, Zagajewskiego i wielu innych. Proszę mi wierzyć, Barbara dopuszcza swoich czytelników bardzo, bardzo blisko „ważnych”. O wiele za blisko, niż powinna jej na to pozwolić standardowo przeżywana w takich okolicznościach zazdrość o względy, bądź co bądź, osobistości z pierwszych stron gazet. Napisze o Erazmie z Rotterdamu, stojącym na biurku księdza Janusza Pasierba, obojętnym prawie głosem zrelacjonując zdobyte przez wybitnego poetę i księdza zarazem szlify edukacyjne i prawie szeptem doda natychmiast, jak umierał, wcześniej opisując szelest falującej sutanny na schodach, gdy wbiegał po nich na górę: „Wciąż wchodzę za nim po tych schodach domu przy ulicy Dobrej w Warszawie. Pnące się nad stopniami metalowe esy-floresy, pod dłonią wyślizgane drewno poręczy, a przede mną jego czarna sutanna. Sutanna, kilka stopni, znów sutanna, lekko unosząca się nad czarnymi butami i nogawkami spodni. Muszę za nim nadążać, bo prawie biegnie, wcale nie plącząc w nią nóg. Z księdzem Januszem Stanisławem Pasierbem spotkaliśmy się na dole przy wejściu i w pierwszej chwili nie poznałam, kim jest ten lekko przygarbiony mężczyzna. Poprzednio przyjął mnie w swoim mieszkaniu, ubrany w dżinsową marynarkę i jasną koszulę, tuż po wywiadzie, który nagrała z nim jakaś zachodnia telewizja. Miałam wrażenie, że niczym gwiazda ekranu zszedł z planu filmowego, a teraz, nie wiadomo dlaczego, jakiś niższy, zapatrzony w głąb siebie, wydawał się kimś innym”. To doświadczenie „wydawania się” kimś innym jest w przypadku obcowania z ludźmi znanymi, o wielkim formacie, rodzajem zaszczytu: bo nie każdemu było dane. I to jest absolutnie priorytetowy atut książki Gruszki-Zych. Dziennikarka najpierw dostała od życia szansę, którą wykorzystała z koniecznym w takich sytuacjach tupetem (ową szczyptą odwagi), przenikliwe oko pozwoliło jej zobaczyć więcej, a pojemne serce przerobić to wszystko niczym malarz mieszający farby na palecie i z niezrozumiałych pacnięć pędzla wydobywający arcydzieło.

Niemieszczący się wielcy

Powróćmy do Pasierba: „A może tak mają wielcy, niemieszczący się w swoim ciele jak on? Mimochodem, w pośpiechu odsłaniający co jakiś czas bogactwo swojego oblicza, bo to, czym się zajmują, zawsze odciska się na fizjonomii. (...) Aż nagle, zbyt szybko, bo miał 64 lata, przyszedł jego czas. (...) Kiedy usłyszał, że jest chory onkologicznie, rzucił tylko, może bardziej gdzieś w powietrze niż do nich pytanie: »I to trwało tak krótko...?«. Bieganie po schodach w górę i w dół, metaforyczne i prawdziwe, w sutannie, niosącej zapach kadzidła, i w dżinsowej marynarce, przesiąkniętej wonią dobrej wody toaletowej. I to trwało tak krótko – sutanna, kilka stopni, sutanna, lekki przeciąg przewiewający klatkę schodową i nagle... próg nie do pokonania?”. Za tym progiem Barbara widziała coś, co z pewnością nie przystaje do standardowej wizualizacji życia po śmierci, dostrzegła... płomienie. Tak, płomienie, stwierdziła bowiem, że być może czekają go „wieczne płomienie poezji” (czuje, jaki był jego ulubiony żywioł) – i to jest bardzo ważne i odważne, bardzo nietypowe, bardzo niestereotypowe, jak sama autorka. Powiedz komuś, że po śmierci czekają go wieczne płomienie, to się obrazi, albo przynajmniej przestraszy, albo może i pomyśli, żeś nieżyczliwy, czyż nie?

Spotkania życzliwe

Kwestia życzliwości była prawdopodobnie kluczowa w trakcie całej pracy dziennikarskiej Barbary Gruszki-Zych, która po latach zaowocowała książką „Moi ważni”. „Wielcy” i „ważni” mają, zdaje się, to do siebie, że doświadczają nieżyczliwości. Być może dlatego bywają nieufni, jakby zawieszeni na tych swoich „olimpijskich” nieboskłonach, do których trzeba wysoko podskakiwać, żeby w ogóle dotknąć. Ona dotyka jakby zupełnie bez wysiłku. Zapewne dlatego, że w życzliwej, ludzkiej przestrzeni pozwoliła samą siebie dotknąć (jej bohaterowie bardzo często byli jednocześnie czytelnikami pisanej przez nią poezji). Wspomina, jak zareagował Miłosz po przeczytaniu jednego z jej wierszy: „Popatrzył na mnie, jakby mu ubyło pięćdziesiąt lat. W jednym momencie stało się coś, co sprawiło, że obok siedział młody mężczyzna z niezmęczoną twarzą i uwolnionymi od ciężaru czasu oczami. Dostrzegłam w nich lekkie zdziwienie, że tak otwarcie piszę o czymś tak intymnym. A może żal, że gdyby miał mniej lat, łatwiej by mu przychodziło komentować takie słowa. Była też w tym spojrzeniu jakaś zaczepka młodego mężczyzny, któremu kazano się przebrać w starość. Jakby chciał powiedzieć: »Jeśli pani tak to widzi, to zmienia postać rzeczy, jesteśmy przez chwilę za jedną szybą oddzieleni od reszty. Ja od dawna to wszystko wiem, ale że pani też...«”. Jej reakcja: „Nerwowo zaśmiałam się, słysząc jego głębokie westchnienie przy odkładaniu kartki, nagle z uczennicy, czekającej na ocenę tekstów, zamieniona w kobietę”.

Jest w owym komentarzu autorki (podobnych jest w książce „Moi ważni” o wiele więcej) pewna właściwość tych jej spotkań z „wielkimi”, która pozwoliła stworzyć dzieło nie tylko kompletne, ale i niezwykle interesujące. Barbara Gruszka-Zych nie tylko spotykała swoich bohaterów. Ona ich na swój sposób przemieniała i, sama przemieniana przez nich, nie wstydzi się o tym pisać. Zapewne dlatego książka z zapisem tych przemian, którą opublikowała, nie jest jedynie jakimś biograficznym czy autobiograficznym przyczynkiem do kategorii sławy. Raczej świadectwem, zdecydowanie świadectwem, intymnym, przepastnie głębokim i świetnie spisanym. •

Barbara Gruszka-Zych, Moi ważni. Portrety prywatne, Wydawnictwo Ursines Czeladź 2022, ss. 485.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.