Spotkałem ojca Pio

Marek Szołtysek

publikacja 04.04.2011 05:21

Jeden z przewodników turystycznych po Włoszech ostrzegał mnie przed odwiedzeniem miejscowości San Giovanni Rotondo. Wyczytałem tam, że jest to zatłoczona i męcząca pielgrzymkowa miejscowość, pełna kiczowatych pamiątek.

Spotkałem ojca Pio Marek Szołtysek/GN Fajnie jest spotkać ojca Pio z czekoladowymi cukierkami!

I w zasadzie o te słowa nie powinno się mieć pretensji do autora książki. Bo rzeczywiście przemysł pamiątkowy tam kwitnie. Również miejscowość ta, na tle wielu innych włoskich atrakcji turystycznych, nie ma najmniejszych szans w porównaniu z Wenecją, Padwą czy Asyżem. Jednak poważnym brakiem wspomnianego przewodnika było przemilczenie powodu, dla którego w tej miejscowości jest tak tłoczno.

A zatem San Giovanni Rotondo to miejscowość we włoskim regionie Apulia, gdzie działał słynny Francesco Forgione (1887-1968), znany jako ojciec Pio, a oficjalnie - św. Pio z Pietrelciny. Był kapucyńskim zakonnikiem i kapłanem, najbardziej znanym jako kaznodzieja, spowiednik, stygmatyk, któremu już za życia przypisywano zdolność uzdrawiania chorych. Do klasztoru w San Giovanni Rotondo, do ojca Pio, jeszcze za jego życia ściągały tłumy wiernych, a po jego śmierci jeszcze większe tłumy pielgrzymują do jego grobu. Natomiast w połowie 2008 roku ciało świętego wystawiono na widok publiczny w przeszklonej trumnie.

Podczas pielgrzymowania mojej rodziny do San Giovanni Rotundow samochodzie mówiliśmy, że jedziemy do ojca Pio. A potem, gdy byliśmy już na miejscu, to przypadkowo spotkaliśmy jakiegoś starego zakonnika. Miał brodę jak ojciec Pio, habit jak ojciec Pio… Ale najciekawsze było to, że kiedy ten zakonnik przechodził obok nas, to zagadał po włosku do mojego pięcioletniego syna. Trochę się z nim powygłupiał, zaśpiewał mu włoską piosenkę, a na koniec poczęstował dużym czekoladowym cukierkiem. I od tej pory mój syn Jaś jest przekonany, że spotkał ojca Pio. I niech tak sobie myśli.

Spotkanie owego ojca Pio z czekoladowymi cukierkami przypomniało mi, jak ważne jest trafić w życiu na odpowiednich ludzi. I natychmiast przed oczyma stanęły mi postacie, na które ja natrafiłem na moim śląskim podwórku w dzieciństwie. A tam na pierwszy plan wysunęła się postać proboszcza Wojciecha Riedla.

Jego twarzy nawet nie potrafię sobie już przypomnieć.Zapamiętałem tylko,jak kiedyś po Mszy św.zaprosił mnie z mamą na probostwo i pokazał swoją kolekcję mechanicznych zabawek. Były tam jakieś koniki, kaczki, pajacyki, ale najciekawszy był ten wielki brązowy niedźwiadek,który po nakręceniu chodził w kółko, grał na trąbie i uderzał pałeczką w bębenek.A potem ten śląski ksiądz wyjechał na stałe do Niemiec,lecz zabawki podarował do przedszkola, do którego też chodziłem.

Obliczyłem, że od dzieciństwa byłem jakieś 2200 razy na niedzielnych Mszach św., ale nie pamiętam treści żadnego kazania, natomiast proboszczowego misia z bębenkiem nie zapomnę do śmierci. Czy zatem trzeba wiele, by ewangelizować Ślązoków? Wystarczy jakiś pluszak lub czekoladowy cukierek.