Wanda Szado-Kudasik to poetka niezwykła. I kobieta niezwykła. Piękna, jak jej poezje

Agata Puścikowska

GN 30/2023 |

publikacja 27.07.2023 00:00

Kolejne dobre rzeczy będą się dziać. Bo dobra jest więcej.

– Lubię tak tu posiedzieć w ogrodzie, powspominać, pomyśleć.  I popatrzeć w przeszłość i przyszłość  – mówi Wanda Szado-Kudasik. agata puścikowska /foto gość – Lubię tak tu posiedzieć w ogrodzie, powspominać, pomyśleć. I popatrzeć w przeszłość i przyszłość – mówi Wanda Szado-Kudasik.

Pisze gwarą, mimo że w góralskiej izbie spędziła tylko kilka lat życia. Pisze, bo tak czuje i tak myśli. A myśli o domu rodzinnym, bliskich, górach, przyrodzie, zapachu ziół i ludziach, których już nie ma. O dobru, którego jest zawsze więcej od zła. Wrażliwa na drugiego człowieka, na dzieje przodków i proste rzeczy, które dzieją się tuż obok. Wanda Szado-Kudasik to poetka niezwykła. I kobieta niezwykła. Piękna jak jej poezje.

Podhalańskie dzieciństwo

– Moja mama Karolina była góralką z Suchego. Skończyła przed wojną seminarium nauczycielskie w Nowym Targu. Wyjechała na Nowogródczyznę do pracy, potem na Śląsk i w końcu do Płocka. Wyszła za mąż. W 1936 roku, w Płocku, urodziłam się ja. Niedługo potem moi bracia, bliźniacy. A w 1939 roku rodzinna sielanka zamieniła się w gehennę. Zaczęła się wojna – opowiada pani Wanda.

Tata, nauczyciel, został aresztowany jeszcze w styczniu 1940 roku. Wywieziony do Dachau, pozostał tam do końca wojny. Młoda matka musiała radzić sobie sama. – Została z trójką malutkich dzieci. Dodatkowo opiekowała się swoją piętnastoletnią siostrą Antosią, którą chciała kształcić. Wysiedlili nas do Generalnej Guberni. Mama przyjechała z nami na Podhale, do Suchego, do swojej matki.

Zaczęły się czasy trudne, ale i piękne, bez których nie byłoby współczesnej poetki Wandy. – Mama nie miała pracy, a przecież tyle dzieci trzeba było wyżywić. Mieszkaliśmy w jednej izbie z dziadkami i młodszym rodzeństwem matki. Było nas tam wszystkich jedenaście osób. Żyliśmy w biedzie – wspomina pani Wanda. – Ale właśnie tam, w takich okolicznościach, wrastałam w góralszczyznę, a ona mnie formowała i budowała. Nikt mnie jej nie uczył. Nikt do gwary i ukochania tradycji nie zmuszał. Oddychałam góralskim powietrzem, oglądałam cudny świat, góry i lasy. Jadło się głównie pieczone grule – i nikt nie narzekał. A Bóg w te trudne lata wojenne dał ludziom taki wysyp grzybów w lasach, że zbieraliśmy koszami. To pomagało nam przeżyć najtrudniejszy czas.

W 1942 roku matka pani Wandy dostała pracę nauczycielki w Szaflarach. – Przenieśliśmy się z mamą, rodzeństwem i Antosią do wynajętego mieszkania. I chociaż matce nadal lekko nie było, to miała pracę, a wszyscy mieliśmy swój kąt. W dodatku wieś otoczyła nas opieką. Dzielili się jedzeniem, wspierali dobrym słowem. Nauczycieli wówczas szanowano, ale mamie współczuli – była młoda, sama z dziećmi, nie wiadomo było, czy jej mąż przeżyje wojnę... – mówi poetka. – Od taty cały czas przychodziły listy. Żyliśmy więc nadzieją, że wróci.

W końcu przyszedł upragniony koniec wojny. Wojska Armii Czerwonej przetoczyły się przez Szaflary. – Ale zanim się to wszystko naprawdę skończyło, pamiętam, jak poszłam do pobliskiego dworu po cukier. Wtedy nastąpił nalot. Spadały bomby, doświadczyłam trudnego do opisania strachu, wręcz dzikiego, zwierzęcego. Wraz z Antosią dobiegłyśmy do jakiejś chałupy. W końcu wszystko ucichło. Nic się nam nie stało...

Potem było czekanie na tatę. Mijały kolejne miesiące, a on nie przyjeżdżał. – Okazało się, że po wyzwoleniu trafił do Paryża razem z Czerwonym Krzyżem. W szpitalu leczył się, powoli wracał życia. Ważył nieco ponad 40 kilogramów. Ale o nas pamiętał, przysłał nam stamtąd paczkę. Dostałam flanelową koszulę w pajacyki. Byłam tym prezentem zachwycona – cudowny, miękki materiał, przyjemnie było przytulić go do policzka. Teraz chyba tego nikt nie zrozumie. Może to wydawać się wręcz śmieszne. Wtedy było wielką radością i zachwytem. Bo od taty...

Rodzina z Nowego Targu

Pod koniec 1945 roku dzieci wraz z matką wracały ze szkoły. Za mostem zobaczyły dziwnego człowieka. Stał i patrzył w ich stronę. Wyglądał inaczej – w jakimś berecie z naszywkami, w zielonkawych spodniach, chudy. Chłopcy przeszli i chyba nawet nie zwrócili uwagi na przybysza. Wanda od razu wiedziała, poczuła to sercem: tata! Tata wrócił! Pobiegła ile sił w nogach. – Zawisłam mu na szyi. Odzyskałam ojca...

Niedługo potem rodzice wraz z dziećmi przenieśli się do Nowego Targu. – Mama dostała pracę, ojciec nie. Władze ludowe traktowały go bardzo nieufnie. Podejrzewano go wręcz o działania, jak to się mówiło, „wywrotowe”. Dopiero po latach mógł w miarę normalnie pracować. Ja skończyłam szkołę podstawową i średnią. Moje dzieciństwo, chociaż w latach najgorszego komunizmu, płynęło w miarę spokojnie. Wśród kochającej rodziny, przyjaciół. Cieszyłam się, że mogłam się uczyć, że nastał pokój.

Po maturze dziewiętnastoletnia Wanda chciała zdawać na medycynę. Dwa razy nie dostała się „z braku miejsc”. Ten „brak miejsc” to oczywiście przeszłość jej ojca. – Moja mama była łagodną, spokojną kobietą, ale tu miarka się przebrała. Po kolejnym odrzuceniu mojej kandydatury przez uczelnię straciła cierpliwość. Pojechała do komitetu wojewódzkiego partii i ostro powiedziała oficjelom, co o tej sytuacji myśli. Miejsce na medycynie od razu się dla mnie znalazło – uśmiecha się pani Wanda. – Jednak wytrzymałam tylko dwa lata. To nie było dla mnie.

Wyszła za mąż za Andrzeja, wróciła do Nowego Targu. Zaczęła pracę pedagogiczną najpierw w zespole regionalnym, następnie w kolejnych szkołach. – Potem skończyłam też odpowiednie studia i to dawało mi zadowolenie i poczucie spełnienia. Byłam i jestem szczęśliwa w gronie młodzieży. To wielka sprawa pokazywać im świat, otwierać oczy na prawdę i piękno – mówi pani Wanda.

Małżeństwu urodziły się dzieci, czterech synów: Maciek, Piotr, Marcin, Bartek. – Byliśmy szczęśliwi. Działaliśmy społecznie, prowadziliśmy też profesjonalny zespół Śwarni. Kultura, w tym kultura ludowa, góralska, to była nasza pasja – mówi pani Wanda. – W tym roku zespół świętuje 50-lecie działalności. Już nie mogę się doczekać, gdy wpadnę w objęcia wychowanków...

Góralska Ksantypa

A poezje? Przecież pani Wanda jest chyba najbardziej rozpoznawalną współczesną poetką Podhala. Jak to się w ogóle zaczęło, że powstały pierwszy, drugi i kolejne wiersze? – Nie wiem, kiedy zaczęłam. Chyba pisałam od zawsze. Już w szkole pisałam, ale nie dbałam o to, by to gdzieś przetrwało, by wszystko zachować. Nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi, nawet nikomu się nie chwaliłam. Pisałam i językiem literackim, i gwarą. Pamiętniki, wspomnienia, ale i wiersze. Dopiero po latach mój mąż przeczytał jeden z utworów, pokazał znajomemu. Wiersz się bardzo spodobał, został wydrukowany w lokalnej prasie. I tak to potem już się rozwinęło. Ale to były już lata 90.! Byłam na emeryturze. Zaczęłam odważniej pokazywać swoją twórczość światu, wysyłać na konkursy, wygrywać. Wydałam w sumie dziewięć tomików poezji. A notes do pisania zawsze mam przy sobie. Gdy coś mnie zafascynuje, poruszy, notuję słowa, wrażenia, obrazy. I piszę...

Dom Kudasików był otwarty, był miejscem, do którego wpadało się na herbatę, kawę, mądre dyskusje do rana. Dom – kuźnia myśli, twórczych działań i wymiany poglądów. U Kudasików częstym gościem był ks. Józef Tischner. Czuł się tam dobrze, bo i uczucie tam było, i wrażliwość bliska twórcom, i twórcza energia, i swojskość. Ks. Tischner był recenzentem poezji pani Wandy. A ona posłużyła księdzu jako pierwowzór w sztuce „Gdyby Wanda była Ewą”. I to właśnie ona jest słynną Ksantypą z „Filozofii po góralsku”. A jej mąż Andrzej – Sokratesem.

Pani Wanda pisze gwarą. – Gwara jest mi bliska. Wolę się w niej wypowiadać, bo lepiej oddaje uczucia, niuanse. Jest niby prosta, lecz zawiera wiele pięknych, unikatowych słów. Lepiej nimi malować świat. Jest chyba bardziej... prawdziwa. A ja lubię prawdę.

Mimo że na emeryturze, pani Wanda jest nadal aktywna. – Nie mogę za długo usiedzieć w domu. Nigdy nie byłam domatorką – śmieje się. – Chodzę do ludzi, spotykam się. Juroruję w konkursach. Dwie dekady pracowałam w samorządzie jako radna. Walczyłam o kulturę. Bo co nam pozostanie, gdy nie zadbamy o największe skarby? – pyta retorycznie.

Od dwudziestu lat jest wdową. – Mój ukochany Andrzej odszedł. Ale zostałam z dziećmi, wnukami i prawnukami. Syn Marcin prowadzi po nas zespół. Bartek muzykuje profesjonalnie. Wnuczęta też grają, kultywują tradycję. Obserwowanie ich dorastania, rozwoju ogromnie cieszy. Oczywiście, chciałabym jeszcze coś zrobić – w miarę możliwości działać. Piszę teraz książkę o ludziach stąd, z okolicy, którzy zostawili trwały ślad na Podhalu, w Nowym Targu. Nowy Targ znam przecież od ponad 60 lat.

Pani Wanda uśmiecha się pogodnie. – Lubię tak tu posiedzieć w ogrodzie, powspominać, pomyśleć. I popatrzeć w przeszłość i przyszłość. Kolejni piękni ludzie rosną. I kolejne piękne rzeczy będą się dziać. Bo mimo wszystko dobra w świecie jest więcej. I cieszy mnie to wszystko. Bo miałam i mam piękne życie.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.