Czardasz, nie obciach

Jarosław Dudała

GN 16/2011 |

publikacja 25.04.2011 21:59

Taniec to nasze życie – mówią Cili i Tibor Illèsowie. Bo na Węgrzech taniec ludowy to nie obciach, ale narodowe bogactwo i popularna rozrywka.

Stroje Siedmiogrodzian przypominają odrobinę nasze z Podhala – mówi Ewa Kowalczyk-Orban z prawej: Máté, Brigitta i Petra dwa razy w tygodniu ćwiczą tańce ludowe fot. Henryk Przondziono Stroje Siedmiogrodzian przypominają odrobinę nasze z Podhala – mówi Ewa Kowalczyk-Orban z prawej: Máté, Brigitta i Petra dwa razy w tygodniu ćwiczą tańce ludowe

Węgrzy uwielbiają tańczyć. – Tu każda niewyludniona wieś ma swój zespół folklorystyczny – mówi Ewa Kowalczyk-Orban, Polka od lat mieszkająca w Budapeszcie. Madziarom wystarczy kawałek podłogi w knajpce, hali sportowej czy w domu kultury, a już organizują dom tańca. Bo dom tańca to nie miejsce, a wydarzenie, rodzaj spotkania. Tańczy się na nim tradycyjne tańce ludowe, ale niekoniecznie węgierskie. Zdarzają się np. domy tańca greckiego. Gdyby było dość chętnych, to – a jakże – można byłoby zorganizować również dom tańca polskiego. Raz w roku uczestnicy domów tańca spotykają się w Budapeszcie. Przyjeżdżają z całych Węgier i to w ich historycznych granicach, dużo szerszych niż te dzisiejsze. Sporo jest zwłaszcza zespołów z leżącego dziś w Rumunii Siedmiogrodu. Węgrzy mają do niego taki mniej więcej stosunek sentymentalny jak Polacy do Wilna i Lwowa. Główną areną tegorocznego, trzydziestego już przeglądu domów tańca jest potężna hala sportowa, podobna do katowickiego Spodka. Patronuje jej słynny niegdyś pięściarz László Papp (czytaj: Laslo Pop). Zbudowano ją niedaleko słynnego Népstadionu, w miejscu, w którym stała pochłonięta 12 lat temu przez pożar hala Sportcsarnok (czytaj: Szportczornok). W jej podcieniach atmosfera jak na jarmarku. Gwarny tłum w strojach ludowych, za filarem słychać śpiew, tu i ówdzie wybuchają śmiechem amatorzy świetnych węgierskich win.

Czardasz w klapkach
Wnętrze wypełnia skoczna muzyka. Skrzypce, basy, cymbały – kilkuosobowe kapele dają czadu nie mniej niż koncertujący Iron Maiden. Widzowie rytmicznie biją brawo. Na scenie płynnie zmieniają się tańczące zespoły. Nie ma chwili, żeby nie przebywało na niej kilkadziesiąt osób. Jeśli się przyjrzeć, to widać różnice między strojami z poszczególnych regionów. Włosy kobiet są obowiązkowo upięte, stroje kolorowo haftowane. Spódnice do kolan wyglądają jak bombki. – Żeby uzyskać ten efekt, zakłada się 13 halek – objaśnia Ewa Kowalczyk-Orban. Tradycja tradycją, ale podczas imprezy stosuje się też nowoczesną technikę. Dwa wielkie telebimy po obu stronach sceny pokazują detale, których widzowie siedzący niemal pod samym dachem hali nie mogliby dojrzeć. Dzięki temu widać np., że niektóre kobiety tańczą w... klapkach! – Że też ich nie pogubią w tych podskokach! – dziwię się głośno. – Takie właściwie powinno być obuwie do węgierskiego stroju ludowego – komentuje nasza przewodniczka. Mężczyźni mają na ogół czarne kapelusze, takież same kamizelki, spodnie i wysokie buty z cholewami. Kontrastuje z nimi tylko biel koszul. Od tego standardu odbiegają Siedmiogrodzianie, którzy noszą jasne spodnie, podobne trochę do naszych z Podhala. W niektórych grupach widać też charakterystyczne białe piórka przy kapeluszach. No i jeszcze Romowie prezentują różnobarwne stroje.

Węgrzy z New Jersey
Widzów jest z 10 tysięcy, w tym – co dla Polaka zaskakujące – sporo młodzieży. Jedni siedzą wygodnie, inni tańczą przed sceną. Tak jak Brigitta, Petra i Máté z Székesfehérvár, miasta, w którym kiedyś produkowano popularne w Polsce autobusy Ikarus. – Co takiego fascynującego jest w tych tańcach? Wystarczy posłuchać muzyki i od razu wiadomo, co – mówią nastolatki, które wyglądają, jakby przed chwilą odeszły od laptopów ze Skype’em. – Czy to jednak nie obciach przed kolegami? – dopytuję i zanim zdążę usłyszeć tłumaczenie ich słów, widzę, jak gwałtownie kręcą głowami. – Skądże, to żaden wstyd! My dwa razy w tygodniu chodzimy na takie zajęcia – dodają. Zresztą, wszystkie węgierskie dzieci obowiązkowo uczą się tańców ludowych w pierwszej i drugiej klasie podstawówki. Obok grupki młodzieży szaleje trójka chłopaków w tradycyjnych, haftowanych kamizelkach. – Jesteśmy Węgrami z... New Jersey! – przedstawiają się ich rodzice Zsolt i Katy Balla. Mówią płynnie po angielsku – co za ulga dla Polaka, który w szeleszczącym węgierskim tłumie czuje się jak na tureckim kazaniu! Zsolt opowiada, że wyjechał z Węgier do USA, kiedy miał 12 lat. Cztery lata temu wrócił do Budapesztu z żoną i trójką synów. Dwaj z nich noszą stare, rzadkie już węgierskie imiona: Huba i Keve. Trzeci to Ákos. – To jest nasza kultura, nasze śpiewy, nasz taniec – podkreśla Zsolt. Dodaje, że jego rodzina żyje właściwie w dwóch kulturach: węgierskiej i amerykańskiej. – W Stanach Zjednoczonych takich jak my jest wielu. Żyją w kulturze amerykańskiej i polskiej czy amerykańskiej i greckiej. Czasem jest między nami konkurencja, ale przyjazna – śmieje się Zsolt.

To jeszcze nie koniec
Po występie na scenie odpoczywają Cili i Tibor Illèsowie. Przyjechali do Budpesztu z Tolnej na południu Węgier. Ale nie tam mają korzenie. Ich rodziny przeprowadziły się w 1945 roku z Siedmiogrodu. I choć Cili i Tibor urodzili się już z pewnością po tej dacie, to z pasją pielęgnują kulturę siedmiogrodzką. – Taniec to nasze życie. To nasza kultura. Jej znajomość jest dla nas bardzo ważna – podkreślają. Całodzienna impreza w dobiega końca. Konferansjer żegna widzów. Ci powoli opuszczają halę. Koniec tańców? Nie! Teraz wielu z nich pójdzie do pobliskiej hali Petőfiego i do paru budapeszteńskich restauracji, gdzie wspólne tańce zaczną się dopiero o godz. 22.00. I tak przez całe trzy kwietniowe dni. Do białego rana!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.