Prof. Lidia Grychtołówna: Młodość, jak wszystko w życiu, ma swoje „za” i „przeciw”. Ja jednak się nie poddaję

GN 34/2023 |

publikacja 24.08.2023 00:00

Prof. Lidia Grychtołówna mówi o muzyce, bez której nie da się żyć, wierze w to, co się robi, i pluszowych niedźwiadkach.

Prof. Lidia Grychtołówna: Młodość, jak wszystko w życiu, ma swoje „za” i „przeciw”. Ja jednak się nie poddaję roman koszowski /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Podziwiam, w jakich ładnych sukniach Pani występuje.

Lidia Grychtołówna:
Od dziecka lubiłam się ładnie ubierać. Kiedy jako trzyletnia dziewczynka wychodziłam gdzieś z rodzicami, mama Antonina otwierała szafę i pytała: „Co chcesz, żebym dzisiaj włożyła?”. Przeglądałyśmy jej suknie, aż w końcu decydowałam: „Włóż tę”.

A teraz ile ma Pani sukien?

Tych długich na koncerty może dziesięć. Jeśli gdzieś już w jednej grałam, to drugi raz w niej tam nie występuję. Zwykle ludzie nie pamiętają, co się grało, ale jak się wyglądało.

Dobrze dobrana suknia stanowi oprawę dla pięknej muzyki. Czy jakaś muzyka wydaje się Pani mniej piękna?

Lubię każdą dobrą muzykę, jednak całe życie poświęciłam muzyce poważnej.

Wydaje się, że muzyka to nie tylko nuty. Wielu twierdzi, że kompozycje Bacha, Mozarta to dowody na istnienie Boga.

Nie ograniczyłabym się do tych nazwisk. Trzeba by tu wymienić wszystkich, którzy pisali dobrą muzykę. Tylko że jednemu z nas bliższy jest Bach, a drugiemu Chopin. Dlatego mówimy, że ktoś dobrze gra jakiegoś kompozytora, bo bardziej czuje to, co tworzył.

A gdyby Pani zabrano muzykę?

To już bym mogła iść do ziemi…

Pani mama była pianistką i od małego wiedziała Pani, jaka to ciężka praca.

Ale przecież w każdym zawodzie trzeba się napracować. Nawet ten, kto sprząta mieszkania, musi się namęczyć, żeby osiągnąć efekt. Słuchając mamy, zagrałam swój pierwszy utwór, kiedy miałam trzy i pół roku. Gdy siadała do pianina, nigdy nie płakałam, dlatego często przy mnie ćwiczyła. A słuch mam absolutny, więc wszystko chwytałam w lot. Kiedyś, gdy wyszła z pokoju, zaczęłam naciskać klawisze pianina i metodą prób i błędów poskładałam grany przez nią utwór. Zaskoczeni rodzice stwierdzili, że za tym musi się kryć moje duże zainteresowanie muzyką. Tak się złożyło, że mój ojciec Karol, pracując w starostwie w Rybniku, miał styczność z prof. Wandą Chmielowską, która uczyła muzyki dziewczęta w żeńskim gimnazjum sióstr urszulanek. Zaprosił ją do naszego domu, żeby posłuchała, jak gra jego 5-letnia córka. Kiedy po latach robiłam u pani profesor dyplom, wspominała: „Ty byłaś taka pewna siebie, a we włosach miałaś gwiazdkę, bo to był okres świąteczny. Kiedy zapytałam: »Co mi zagrasz, mała?«, odpowiedziałaś: »A co pani sobie życzy« i zaproponowałaś mazurek Chopina, polonez Ogińskiego i kilka innych utworów”. Po ich wysłuchaniu pani profesor stwierdziła, że jak najszybciej powinnam zacząć muzyczną edukację. Ojciec i matka na zmianę wozili mnie do niej do Katowic na drogie prywatne lekcje po 10 zł za godzinę, a do tego dochodził koszt biletów kolejowych. Tak się złożyło, że kiedy ja zaczęłam grać, to mama przestała.

Profesor Chmielowska przygotowała Panią do egzaminu w konserwatorium.

Miałam sześć i pół roku, a do tej szkoły przyjmowano od dziesięciu lat. Zresztą do egzaminu przystępowały nie tylko dzieci, ale też studenci. Wtedy wszyscy się wściekali, że egzaminatorzy trzymają mnie ponad 40 minut, bawiąc się moim absolutnym słuchem. Ktoś z nich uderzał w jakiś klawisz, a ja natychmiast rozpoznawałam, jaki to dźwięk. Dostałam się do szkoły i rodzice musieli przez rok bardzo drogo płacić za moją naukę. Już na kolejny za dobre wyniki w nauce otrzymałam stypendium od wojewody Grażyńskiego. Uczyłam się tam cztery lata, bo potem wybuchła wojna.

Ale i wtedy nie zaniechała Pani grania…

Chodziłam do Dębieńska 4 kilometry w jedną i drugą stronę, żeby pociągiem dojechać do Katowic na lekcje u pana Karola Szafranka. Robiłam to w tajemnicy, bo tylko Niemcy mogli studiować w przedwojennym konserwatorium (wtedy Landesmusikschule, obecnie Akademia Muzyczna).

A na jakim instrumencie Pani wtedy ćwiczyła?

Codziennie wędrowałam do wsi odległej o półtora kilometra, bo tam w restauracji stało pianino. Cóż, że każdy klawisz był w innej tonacji. Dziś podziwiam samą siebie, że potrafiłam na tym pianinie grać. Zdarzało się, że zimą, a wtedy były straszne mrozy, musiałam ćwiczyć w rękawiczkach. Raz, kiedy tam przyszłam, właścicielka mi powiedziała: „Dziś nie możesz grać, bo tam stoi wino i piwo”. A ja jej na to: „Przecież ich nie wypiję”. Była stanowcza i nie pozwoliła mi wtedy ćwiczyć.

Pani rodzina żyła nie tylko muzyką, ale i miłością do ojczyzny.

Mój ojciec pochodził ze Śląska, a mama ze Lwowa. Nie wiem, dlaczego spośród wszystkich swoich braci właśnie on zajął się polityką i został najbliższym współpracownikiem Wojciecha Korfantego. Kiedy wybuchła wojna, wyszedł z domu bez płaszcza, bo Niemcy wkroczyli już na przedmieścia Rybnika i byliby go zaraz powiesili na rynku. Taki los spotkał innych patriotów, kiedy o ósmej rano okupanci zajęli nasze miasto. Dopiero pod Krakowem kupił płaszcz i piechotą uciekł do granicy z Rosją. Po powrocie przeniósł się z leżącego na Śląsku, a więc wcielonego do Rzeszy, Rybnika do Sosnowca i Będzina, gdzie się ukrywał.

Opowiada Pani o sprawach bardzo poważnych, ale wtedy była Pani dziewczynką i pewnie chciała się czasem zwyczajnie pobawić…

Na szczęście tata miał różne wspaniałe odznaczenia, m.in. gwiazdę na wstążce, która bardzo nadawała się do zabawy. No i od zawsze kochałam pluszowe niedźwiadki. Dziś moje mieszkanie można nazwać niedźwiedziolandem. Płakałam, kiedy tydzień przed wojną ojciec wysłał nas z mamą do dziadka do Lwowa i musiałam mojego misia zostawić w Rybniku. Dzisiaj wszyscy wiedzą, jak lubię niedźwiadki, i przynoszą mi je zewsząd. A w srebrnej saszetce trzymam jednego, którego wożę ze sobą na koncerty.

Była Pani genialnym dzieckiem i aż można było się obawiać, co z niego wyrośnie. Ale Panią ominął gubiący artystów egocentryzm.

Ja się nad tym nigdy nie zastanawiałam. To chyba przyszło samo. Pewnie inni bywają wobec siebie za mało samokrytyczni. Może pomogła mi w tym właśnie obserwacja innych ludzi? A może okupacja? Miałam 12 lat i dziś mówię, że w tym wieku musiałam szybko stać się dorosła. Mama znała tylko trochę niemieckiego z gimnazjum, a ja, żeby lepiej funkcjonować, nauczyłam się go błyskawicznie i od razu bardzo dobrze posługiwałam się językiem literackim.

Może ten słuch absolutny miał wpływ na Pani talent do języków.

Pewnie tak. Dobrze władam niemieckim, mogę się porozumieć w rosyjskim, francuskim, angielskim. A poza tym w uniknięciu pokus zapatrzenia w siebie pewnie pomogło mi to, że nigdy nie robiłam ze swojego zawodu ołtarza. Nie jest dobrze, jak człowiek przesadnie uważa na siebie. Ważne, by normalnie żyć. Bo wszystko to, czym na co dzień nasiąkam, słychać potem w granej przeze mnie muzyce. Nawet kiedy grający tego nie chce i chciałby to ukryć, to jednak to z niego wychodzi.

Z Pani wychodzi wieczna młodość.

Młodość, jak wszystko w życiu, ma swoje „za” i „przeciw”. Ja jednak się nie poddaję. Staram się być zawsze dobrze nastawiona do życia, nie narzekać, bo przecież po złym dniu przychodzi dobry. Niedawno podczas Festiwalu Chopinowskiego w Dusznikach-Zdroju, gdzie prowadziłam master class i zagrałam nokturn, po jednym z koncertów usiadłam w dobrym towarzystwie i rozmawialiśmy do wpół do drugiej w nocy…

Też bym tam z Państwem siedziała. Dla wielu zaczęła Pani być mistrzynią po tym, kiedy w 1955 r. dostała nagrodę na Konkursie Chopinowskim.

Potem odniosłam jeszcze trzy ważne sukcesy – w konkursie Schumanna w Berlinie, w Rio de Janeiro i w Bolzano we Włoszech. To miało znaczenie dlatego, że zaczęto mnie zapraszać na koncerty. A poza tym całe moje życie to była ciężka praca, żeby dobrze zagrać. Zwykle przychodzący na koncert znają się na muzyce. A ja za każdym razem skupiam się na tym, jak wykonać konkretny utwór. To wszystko jest bardzo złożone – jedni kompozytorzy przeszli do historii z całym swoim dziełem, inni zaistnieli tylko jednym utworem. Bo sztuka to nie jest coś, co można opisać, wychodząc z punktu „a” i dochodząc do „b”. Tak jak życiem rządzi nią trochę przypadek.

Przypadek czy przeznaczenie?

Wierzę w przypadek i w przeznaczenie. Że jak ktoś komuś jest przeznaczony na życie, to wszystkie okoliczności do tego prowadzą, żeby się te osoby spotkały. Gdzieś z góry ktoś tam już to zaplanował.

Ktoś zaplanował Wasze spotkanie z Januszem Ekiertem?

Wyszłam za niego, kiedy miałam 29 lat. Byliśmy razem 58 lat.

To wielki sukces, bo wielu mówi, że miłość to trudna praca.

Jak się czasem czymś zdenerwował, to go strofowałam: „Wiesz co, słyszę dobrze, możesz mówić o jeden odcień ciszej”.

Udało Wam się, bo muzyka łagodzi obyczaje?

Rzeczywiście, oboje żyliśmy muzyką. Mój mąż był muzykologiem. Jako 15-latek pięknie grał na fortepianie i nawet studiował na akademii muzycznej. Ale doszedł do wniosku, że za bardzo się tremował, kiedy wychodził przed publiczność. Potem zajął się pisaniem książek.

Także o Pani.

Ta książka powstała, bo wiele rozmawialiśmy o muzyce. Mąż był moim pierwszym krytykiem. Kiedy miałam występ, zawsze mu coś przegrałam, prosząc: „Posłuchaj i powiedz, co jeszcze trzeba uzupełnić”. Trzy miesiące przed jego śmiercią, a był już wtedy bardzo chory, poprosiłam, żeby posłuchał, jak gram. W ciągu pół godziny zaprezentowałam mu mieszankę kawałków koncertów Mozarta, Schuberta, Schumanna. Chciałam, żeby mi powiedział, czy jeszcze mogę grać, bo przecież mam już swój wiek.

I jaką wydał opinię?

Grałam, grałam, aż przestałam, a on siedział, milcząc, i dopiero po chwili powiedział: „Jak na ten moment, śmiało możesz dalej grać”. A ja odetchnęłam.

Czy w chorobie mąż słuchał Pani muzyki?

Nie, nawet wtedy starałam się mniej grać, bo leżał na tapczanie w pokoju z fortepianem. Kiedy ktoś jest chory, trudno obok niego bębnić w klawisze. Niejednokrotnie pytałam, czy mogę grać, a on powtarzał: „Ćwicz swoje”. Odmówiłam wtedy udziału w wielu koncertach, bo nie chciałam go zostawiać samego.

Po jego śmierci zrobiła sobie Pani jakąś przerwę?

Grałam dalej. Oczywiście nie tydzień po pogrzebie, ale trzy miesiące później. Ja ćwiczę codziennie, to jest oczywiste, i nie mogę tego zaprzestać. Zwykle dwie i pół godziny, a wcześniej sześć. Bo jak się nie ćwiczy, nie powinno się występować publicznie. Wtedy prezentuje się karykaturę utworu, a nie dobre granie. Jeśli chce się zaistnieć, musi się w to włożyć siermiężną pracę. Kiedy mam jakieś zamówienie na koncert, tak jak teraz 7 września (recital w Łazienkach Królewskich w Pałacu na Wodzie), muszę ćwiczyć jeszcze więcej. Wypracowałam sobie rytm – zwykle siadam do fortepianu przed południem albo wieczorem. Wczoraj grałam od godziny osiemnastej do dwudziestej trzydzieści.

Sąsiedzi mają wtedy darmowe koncerty.

Miałam do tej pory szczęście, że nie zgłaszali sprzeciwów. W Niemczech było gorzej. Wiem, co mówię, bo przez 21 lat byłam profesorem na uniwersytecie w Moguncji i jedna sąsiadka wyliczała mi czas grania, ale jej uświadomiłam, że przedłużyłam go tylko o dwie minuty.

Po wojnie koncertowała Pani na całym świecie.

Ale nie dałam się sprzedać. Byłam w wielu miejscach i mogę powiedzieć, że mam spełnione życie.

Mam wrażenie, że patrzy Pani na swoje życie ze zgodą i spokojem.

Wie pani dlaczego? Bo nie porównuję się z innymi. Każdy swoje życie inaczej kształtuje i przeżywa. Trzeba mieć ufność, że nawet kiedy coś wydaje się niemożliwe, bardzo pomaga silna wola, że ja to muszę pokonać, i to się wtedy udaje. Ważne, by wierzyć, że to, co robię, jest tym, czemu chciałam się poświęcić. I tak jest w moim przypadku.

Przeżyła Pani jakiś moment, kiedy musiała się zmierzyć z czymś, co wydawało się niemożliwe do realizacji?

Po śmierci ojca miałam zaplanowany koncert. Nagle ciężko się rozchorowałam, to były sprawy gastryczne. Rano, kiedy mimo wszystko zaczęłam się ubierać, przyszła znajoma i spytała zdziwiona: „Co pani robi, jest pani po nieprzespanej nocy”. A ja na to: „Koncert musi być”. Zagrałam i wszystko znakomicie się udało. Bo człowiek musi być zdolny do takiej mobilizacji. Tego wymaga ten zawód, że jest dzień, w którym wypada występ i trzeba wyjść na scenę.

Jakby Pani miała się opisać przez jakiś utwór?

Jest ich sporo. Koncert G-dur Beethovena, koncert f-moll Chopina, kiedyś była sonata b-moll Chopina. Teraz już nie, bo moje ręce nie wszystko mogą.

Te kompozycje najbardziej Panią wyrażają?

Nie można tak tego ujmować. Bo dobremu pianiście chodzi o to, by ukryć siebie. Najważniejsze, żeby oddał ducha kompozytora. A jak sam ma osobowość, to i tak się przebije.•

Lidia Grychtołówna

legendarna pianistka i pedagog. Niedawno skończyła 95 lat i jest najstarszą koncertującą pianistką w Europie. Laureatka wielu światowych konkursów pianistycznych, także Konkursu Chopinowskiego. Zasiadała w jury jego sześciu edycji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.