Z polskim papieżem wśród Majów

Mirosław Ikonowicz/PAP

publikacja 29.04.2011 12:19

W marcu 1983 roku wśród sześćdziesiątki innych dziennikarzy towarzyszyłem Janowi Pawłowi II jako specjalny wysłannik PAP w jego siedemnastej podróży zagranicznej. Prowadziła do Kostaryki, Salwadoru, Nikaragui, Panamy, Gwatemali, Hondurasu, Belize i Haiti.

Z polskim papieżem wśród Majów Tomasz Szyszka SVD Pomnik Jana Pawła II w Guadalupe, Meksyk

Gdy przylecieliśmy do Salwadoru ogarniętego wojną domową papież poprosił, aby nie towarzyszyła mu w przejazdach przez stolicę kraju wojskowa straż honorowa. Mogłoby to bowiem być uznane przez wiernych za akceptację dla armii prowadzącej wojnę z popieraną przez większość ludności ludową partyzantką. Z okazji wizyty papieża ogłoszono jednodniowe zawieszenie broni. Władze zgodziły się pod pewnymi warunkami, aby Ojciec Święty odwiedził katedrę w San Salvador, gdzie na rozkaz przywódcy ultraprawicy, majora Roberto d'Aubuissona, zamordowano przy ołtarzu arcybiskupa Oscara Romero.

Byłem jednym z pięciu dziennikarzy, którzy towarzyszyli papieżowi podczas modlitwy w katedrze - na tylu zgodziły się władze. Tłumy wiernych zostały przez kordon zatrzymane pół kilometra od miejsca męczeństwa abpa Romero. Słów głośnej modlitwy Jana Pawła II klęczącego w miejscu kaźni nie mogliśmy usłyszeć: tuż nad pustą katedrą krążyły cały czas z rykiem silników dwa lub trzy wojskowe śmigłowce.

Podróż Jana Pawła II do najuboższej części Ameryki Łacińskiej, do Ameryki Środkowej, w marcu 1983 roku - osiem krajów w ciągu dziesięciu dni - była jedną z najtrudniejszych, jakie odbył on w ciągu całego pontyfikatu.

Papież zaczął ją od Kostaryki, kraju bez wojska, który był oazą spokoju i demokracji. Ze względów bezpieczeństwa powracał do niego co wieczór na nocleg wraz ze swymi współpracownikami i dziennikarzami, którzy mu towarzyszyli w volo papale.

Papieski boeing Alitalii wylądował w stolicy Kostaryki, sennym San Jose, którego architektura zachowała kolonialny charakter, 3 marca. Ćwierć miliona wiernych przyszło tego dnia na mszę świętą. Papież celebrował ją w parku miejskim La Sabana. Odbywała się w najspokojniejszym miejscu Ameryki Łacińskiej, jednak Jan Paweł II mówił w swej homilii o dramatycznej rzeczywistości regionu.

"Rozdzierający krzyk podnosi się z tych ziem. Woła o pokój, o położenie kresu wojnom i gwałtownej śmierci. Kościół walczy z niesprawiedliwością, działa na rzecz pokoju oraz przezwyciężenia nienawiści i przemocy" - mówił papież w homilii.

My, dziennikarze towarzyszący Ojcu Świętemu, wiedzieliśmy, że mówi o rzeczywistości, wobec której mieliśmy stanąć nazajutrz w Salwadorze.

Wieczorem w San Jose papież spotkał się z duchowieństwem regionu wystawianym codziennie na wielką próbę wobec cierpień ich wiernych. Ostrzegał przed pokusą łatwych wyborów: "Nie dajcie się zwieść partyjnym ideologiom!". Tłumaczył, że nie pomagają one wydobyć się "ze spirali przemocy".

Nawiązał w ten sposób do toczącej się walki między bezwzględnymi rządami wojskowymi a ideologiami marksistowskimi, które w tamtych czasach bardzo umocniły się w Ameryce Łacińskiej.

W Managui, stolicy Nikaragui, którą odwiedził po Salwadorze, Jan Paweł II został wystawiony na kolejną trudną próbę. Do tego kraju, w którym ludowy ruch sandinistów obalił wieloletnią dyktaturę rodziny Somozów, przybył przede wszystkim z wezwaniem do jedności chrześcijan. Papież uważał, że jest ona zagrożona, ponieważ paru znanych nikaraguańskich duchownych przyjęło teki ministrów w nowym rządzie. Podczas mszy na rozległym placu pod Managuą, zniszczoną przez niedawne trzęsienie ziemi, część spośród pół miliona wiernych wzywała głośnymi okrzykami papieża, aby zadeklarował solidarność z sandinistami, którzy prowadzili wtedy walki ze zbrojnymi oddziałami contras. Na tym samym placu dzień wcześniej odbyły się uroczystości pogrzebowe 18 sandinistów zabitych przez zwolenników Somozy. Ktoś wzywał papieża przez głośniki do gestu solidarności z rodzinami zabitych.

Jan Paweł II odwołał się w odpowiedzi do nauki społecznej Kościoła, która nie dzieli, ale jest "opcją po stronie biednych", jak podkreślił.

Był w tej sprawie bardzo konsekwentny.

Mnie i blisko sześćdziesięciu moim kolegom z całego świata, którzy przez cały czas towarzyszyli papieżowi w tej podróży, bodaj najgłębiej zapadła w pamięć dwudniowa wizyta w Gwatemali.

Po to, aby papież mógł ją odwiedzić, ogłoszono tam dwutygodniowe zawieszenie broni między rządzącym wojskiem a indiańską partyzantką, walczącą o ziemię dla chłopów, popieraną przez całą ubogą ludność. Generał Efrain Rios Montt, szef junty wojskowej, używający tytułu prezydenta, kazał na trzy dni przed papieską wizytą rozstrzelać sześciu partyzantów. Papież prosił o ich ułaskawienie, ale Montt odmówił im nawet prawa do normalnego procesu sądowego.

Na powitanie papieża generał, który miał na rękach krew tysięcy ludzi, zamiast mowy powitalnej wygłosił na lotnisku...homilię. Uczynił to jako pastor pewnego kalifornijskiego Kościoła protestanckiego. Mówił o przebaczaniu.

Potem ogłuszył nas artyleryjski salut powitalny na część świątobliwego gościa: dwadzieścia jeden salw z ciężkich dział ustawionych wokół lotniska. Demonstracja siły generała była przekonująca. Karol Wojtyła zbladł jak papier. Jakby skurczył się w sobie od tego potwornego huku.

Rios Montt, któremu bardzo zależało na tej wizycie, nie miał jednak innego wyjścia jak spełnić warunek postawiony przez Stolicę Apostolską: na dwa tygodnie wstrzymał działania zbrojne przeciwko indiańskiej partyzantce. Ludzie z "ziemi zimnej", to jest z gór - żyzne wybrzeże oceanu zamieszkane przez białych nazywa się w Gwatemali "ziemią gorącą" - mogli bezpiecznie dotrzeć górskimi ścieżkami i drogami do miejsca mszy papieskiej. Ołtarz ustawiono na dość rozległym płaskowyżu zwanym Quetzaltenango, 2 tysiące metrów nad poziomem morza. Z całego kraju ściągnęło tu ponad pół miliona ludzi. Niektórzy szli na spotkanie z papieżem przez dwa tygodnie. Wokół widziało się niemal wyłącznie ciemne, surowe, ściągnięte od słońca i wichru twarze rdzennych mieszkańców tej ziemi. Jedynie chusty noszone przez kobiety Majów i błękitno-żółte flagi papieskie były radosnym, kolorowym akcentem na skalnym pustkowiu.

W odległości paru kilometrów, na krańcach płaskowyżu, majaczyły w drgającym górskim powietrzu sylwetki czołgów. Pancerny kordon otaczał cały ten teren.

Po liturgii, przed składaniem darów, delegat wszystkich Indian Gwatemali, chudy, wysoki, o surowej twarzy bez uśmiechu, zaczął odczytywać po hiszpańsku ich list do papieża. Była to niekończąca się lista skarg na krzywdy, jakich doznali od wojska i rządu. Nazwy spalonych wiosek, liczby ofiar bombardowań i rzezi urządzanych przez żołnierzy Montta, nazwiska niektórych dowódców wojskowych odpowiedzialnych za zbrodnie i masakry.

Gdy ta monotonnie odczytywana litania krzywd trwała już dobre pół godziny, jeden z siedzących niedaleko papieża gwatemalskich dostojników kościelnych, zaczął dawać znaki delegatowi, że wystarczy, żeby już wreszcie skończył.

Jan Paweł II zareagował stanowczo. Powiedział po hiszpańsku do Indianina:

Proszę Cię synu, mów dalej!

Ostatnim krajem na mapie papieskiej podróży było Haiti, gdzie wciąż rządził dyktator Jean-Claude Duvalier, który objął "tron" w spuściźnie po ojcu. "Podnieście głowy, aby coś się zmieniło!" - wołał papież do tłumów wiernych w Port-au-Prince.

Następna, 18. podróż Jana Pawła II odbyła się już trzy miesiące później. W czerwcu 1983 roku Karol Wojtyła, po raz drugi jako papież, wracał do Ojczyzny.