Bernard Ładysz. Stary zegar, rzeka dzieciństwa i pieśń, która podnosi na duchu

Szymon Babuchowski

GN 45/2023 |

publikacja 09.11.2023 00:00

Obdarzony nietuzinkowym bas-barytonem, wyśpiewywał dźwięki dla innych nieosiągalne. I choć najczęściej wspominamy go jako wykonawcę arii Skołuby w „Strasznym dworze”, warto pamiętać, że jego repertuar był bardzo rozległy.

Bernard Ładysz. Stary zegar, rzeka dzieciństwa i pieśń, która podnosi na duchu Rafał Latoszek/FOTONOVA/east news

Odnosił sukcesy na wszystkich kontynentach, śpiewając na najważniejszych scenach świata. Występował u boku Marii Callas, nagrywając – jako pierwszy polski artysta – partię solową dla wytwórni Columbia Records. Mało kto jednak wie, jak bogaty miał życiorys. Żołnierz Armii Krajowej, uczestnik akcji „Burza” na Wileńszczyźnie, aresztowany przez NKWD i zesłany w głąb Rosji. Już po wojnie wyrzucony z pędzącego pociągu przez radzieckich żołnierzy, przypłacił to zdarzenie złamaniem kręgosłupa, nóg i barku. „A jednak przeżyłem. Tylu moich bliskich kolegów zginęło, a ja żyję” – mówił po latach Bernard Ładysz.

Wilno jest we mnie

Dożył pięknego wieku – 98 lat. „Każdy, kto choć raz spotkał się prywatnie z Bernardem Ładyszem, kto słuchał jego opowieści, jego swawolnej narracji, śledził bieg splatających się wątków, przemieszanych obrazów z życia, nie potrafi oprzeć się wrażeniu, że to życie jest gotowym scenariuszem filmowym. Liryka przeplata się z koszmarem, pogoda wspomnień z żartobliwie podanymi dramatycznymi sytuacjami. Jest bieda, wręcz nędza, i najwyższe zaszczyty, nienawiść i strach, spryt i cwaniacki uśmieszek, ratujący z opresji” – napisała Maria Sierotwińska-Rewicka we wstępie do wywiadu rzeki z artystą, zatytułowanego… „Rzeka Bernarda Ładysza”.

Tytułową rzekę można potraktować jako metaforę życia, ale ma ona też konkretne imię, zapisane na mapach Kresów Rzeczpospolitej. Brzmi ono: Wilejka (dawniej używano też nazwy „Wilenka”), bo Bernard Ładysz urodził się w 1922 r. w Wilnie. „Pytasz, jak pamiętam Wilno? Ja nie pamiętam. Wilno jest we mnie. A widzę je jak najcudowniejszą pocztówkę, jak pachnący, rzeczywisty obraz, pełen zieleni. Pagórki z wieżami kościołów, wysoką górę z białymi krzyżami, i czuję ból poobijanych kolan. Biegnę nad Wilenką, wsłuchuję się w szum rzeczki, nad którą się wychowałem, brodziłem przez nią na skróty do szkoły, z butami na ramieniu, to wszystko czuję do dziś. Wilno to również czas bezpieczeństwa, rodzinnych obiadów, rozmów Taty i wuja, kiedy po Mszy Świętej siadali w skwarne popołudnia na ławeczce przed domem. Ćwiarteczka wódeczki była obowiązkowa, a jakże. Gwarzyli sobie i prawie zawsze śpiewali. W ogóle cała nasza rodzina śpiewała” – opowiadał artysta we wspomnianym wywiadzie.

Zaczynał od śpiewania w chórze kościelnym, jednak regularną naukę śpiewu rozpoczął dopiero w roku 1940 i musiał ją przerwać po zaledwie kilku miesiącach. W 1944 r. wziął udział w akcji „Burza” na Wileńszczyźnie. Po włączeniu się Armii Czerwonej do walki i odmowie złożenia przysięgi na wierność Związkowi Sowieckiemu został, wraz z towarzyszami broni z AK, wywieziony w głąb Rosji, do radzieckiego łagru w Kałudze, mieście nad Oką. Próba ucieczki z obozu skończyła się niepowodzeniem: „Zapakowano nas do celi, która miała metr dziesięć wysokości i metr długości. Nie można było wyprostować nóg, rozgiąć karku, nie dało się położyć. I tak przebidowaliśmy parę tygodni” – wspominał w rozmowie z Marią Sierotwińską-Rewicką.

Bezapelacyjnie pierwszy

Zwolniony z obozu dopiero w 1946 r., po powrocie do Polski zamieszkał w Warszawie. Tam też podjął studia wokalne pod kierunkiem prof. Wacława Filipowicza w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Wcielony do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, rozpoczął w nim swoją karierę muzyczną. W 1947 r., występując w mundurze, zdobył pierwszą nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Wokalnym w Warszawie. Trzy lata później miał już angaż do zespołu Opery Warszawskiej, gdzie zadebiutował rolą Griemina w „Eugeniuszu Onieginie” Piotra Czajkowskiego. Jako solista Opery odnosił wiele sukcesów, jednak kluczowym momentem okazał się występ w międzynarodowym konkursie śpiewaczym w Vercelli, gdzie zdobył najwyższą nagrodę „Il primo premio assoluto” (bezapelacyjna pierwsza nagroda). Regulamin konkursu dawał mu szansę występu w mediolańskiej La Scali, najważniejszym teatrze operowym na świecie. On jednak ostatecznie przyjął zaproszenie do Teatro Massimo w Palermo, gdzie występował w „Cyruliku sewilskim” Giacomo Rossiniego, a także w „Nieszporach sycylijskich” i „Don Carlosie” Giuseppe Verdiego.

Bernard Ładysz obdarzony był dość rzadkim rodzajem głosu, bas-barytonem, który u śpiewaków najczęściej wiąże się z bardzo rozległą skalą. Dzięki temu mógł zaśpiewać dźwięki często nieosiągalne dla „zwykłych” basów czy barytonów. To robiło wrażenie. Kiedy w 1959 r. nagrywał w Londynie arie z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną, do studia weszła Maria Callas, słynna diwa operowa, nazywana „primadonną stulecia”. „Natychmiast mnie zaakceptowała i nie chciała z nikim innym śpiewać i nagrywać, tylko ze mną” – opowiadał artysta w wywiadzie rzece. Wspólnie zrealizowali dla wytwórni Columbia nagranie „Łucji z Lammermooru” pod dyrekcją Tullio Serafina. Columbia zaprosiła potem jeszcze Ładysza do zarejestrowania całej płyty z ariami operowymi Verdiego i kompozytorów rosyjskich.

Do 1979 r. artysta związany był z Operą Warszawską i Teatrem Wielkim w Warszawie, ale występował z powodzeniem na całym świecie – od Australii, przez Azję, po obie Ameryki. Największą popularnością cieszył się, oczywiście, w Europie; często koncertował w Niemczech, Związku Radzieckim czy na Węgrzech. Choć wspominamy go najczęściej jako wykonawcę arii Skołuby w „Strasznym dworze” (słynne „Ten zegar stary”), warto pamiętać, że jego repertuar był bardzo rozległy – oprócz partii stricte operowych obejmował oratoria, dzieła muzyki współczesnej czy musicale. Publiczność gromko oklaskiwała go m.in. w znakomitej roli Tewiego w „Skrzypku na dachu”. Mało kto jednak pamięta, że ma na koncie także udane role filmowe w takich dziełach jak „Lalka”, „Ziemia obiecana”, „Znachor”, „Dolina Issy”, „Pastorale heroica”, „Pierścień i róża” czy „Ogniem i mieczem”.

Pieśń podnosi na duchu

W stanie wojennym odmówił współpracy z władzą, za to wraz z żoną Leokadią Rymkiewicz-Ładysz występował często w kościołach. „Objechaliśmy całą Polskę. Od morza do Tatr. Byliśmy wszędzie, gdzie tylko nas zapraszali. Te występy były oczywiście bezpłatne. Przyjeżdżał po nas ktoś małym fiatem, był uzbrojony w niezbędne przepustki i tłukliśmy się tak trzysta kilometrów w jedną stronę. Wszystko wtedy miało inny wymiar. Inny wydźwięk. Solidarność między ludźmi niebywała. Nie było lęku, strachu, była tylko jedność, wspólnota. Kościoły były pełne, ludzie chłonęli pieśni patriotyczne, podnosiły ich na duchu, czuli się mocniejsi, odważniejsi. Euforii, jaką się przeżywało w chwili, kiedy padały pierwsze słowa pieśni »Boże, coś Polskę«, nie da się opisać. W kościołach śpiewano: »Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie«, i zawsze był szloch” – opowiadał Marii Sierotwińskiej-Rewickiej.

Ostatnie lata życia spędzał w podwarszawskich Otrębusach, gdzie kupił dla mamy dom z wielkim ogrodem, który później odziedziczył. Ze smutkiem diagnozował współczesną kulturę: „Dziś, niestety, nie darzy się szacunkiem śpiewaków operowych. Bardzo ciężko jest się im przebić do mediów. Pauperyzacja społeczeństwa poszła tak daleko, że każdy, kto w miarę rytmicznie wygłasza idiotyczne, a niekiedy bardzo prostackie i wulgarne teksty, staje się natychmiast gwiazdą. Wystarczy pomalować włosy na czerwono czy zielono, ponabijać kolczyki w każdą część ciała, wytatuować sobie to i owo na tym i owym, i już się jest bożyszczem tłumu. Idolem” – konstatował z goryczą w tym samym wywiadzie.

Bernard Ładysz zmarł 25 lipca 2020 r., dzień po swoich 98. urodzinach. Jego pogrzeb pokazał, że – mimo przemian w życiu kulturalnym – śpiewak nie został całkiem zapomniany. Żegnali go przyjaciele, wielbiciele jego talentu, przedstawiciele świata kultury i władz. Artysta spoczął w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach, pośmiertnie awansowany do stopnia pułkownika. Słowa „Bóg, honor, ojczyzna”, które, jak sam mówił, „zamykają sens bycia Polakiem”, wybrzmiały znowu bardzo mocno.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.