GOSC.PL |
publikacja 05.11.2011 06:38
„Kopiści” - tak pogardliwie o studentach konserwacji mówią ci z malarstwa czy rzeźby. - Jest to uproszczenie wynikające pewnie z tego, że można sztukę rozumieć bardzo wąsko.
ks. Roman Tomaszczuk/GN
Tomasz Poznysz przyjechał do Świdnicy spod Elbląga
Fartuch, sterylną czystość i stetoskop zamieniła na dżinsy, kurz nagromadzony od wieków i pędzel - Michalina Drewniak spod Krakowa. - Właściwie oprócz warunków pracy, istota pozostała ta sama - uśmiecha się młoda kobieta. - Tylko zamiast leczenia ludzi, leczę owoc ich pasji, talentu i ciężkiej pracy.
Od świtu do wieczora
- Od samego początku ćwiczą nas w poświęceniu - uważa Tomasz Poznysz spod Elbląga. Student III roku ASP w Warszawie, kolega Michaliny, Małgorzaty i Katarzyny, słowem ekipy, która czwarty miesiąc pracuje nad konserwacją i restauracją fresku znad empory muzycznej świdnickiej katedry. - Zajęcia na Wydziale Konserwacji i Restauracji Zabytków Sztuki trwają od bladego świtu do późnego wieczora. Nasz zawód jest bardzo praco- i czasochłonny, pewnie dlatego już studia wymagają od nas specyficznego rytmu życia - rozważa.
Tomek vel Szczypior wiedział od zawsze, że ASP to jego miejsce, wolał jednak znaleźć się wśród studentów wydziału wzornictwa przemysłowego. Jednak gdy jako osiemnastolatek spotkał Małgorzatę Ziółkowską i Katarzynę Mikstal, stracił pewność siebie. - Tomek miał wtedy jasno sprecyzowane plany, to prawda, jednak my też wiedziałyśmy bardzo dobrze, że lepiej odnajdzie się wśród konserwatorów - opowiadają koleżanki, wówczas studentki III roku ASP. - Przekonałyśmy go do zmiany kierunku i dostał się na konserwację - mówią. -Po pierwszym roku chciałem uciekać - dodaje Szczypior. - Mieliśmy bowiem mnóstwo teorii, a niewiele praktyki, dlatego nie umiałem się odnaleźć podczas wykładów - przyznaje.
Zniechęcenie pogłębiała presja wykładowców. Profesorowie powtarzają bowiem świeżym studentom, że euforia zdanego egzaminu powinna być względna, że tak naprawdę egzamin się nie skończył. - Pierwszy rok to czas weryfikacji studentów. W trakcie zajęć wciąż oceniane są nasze predyspozycje manualne, osobowościowe i intelektualne. Dlatego nie można u nas powtarzać roku i nie ma egzaminów poprawkowych - opowiada Szczypior, jeden z ośmiorga studentów na swoim roku. – Na szczęście dziewczyny czuwały nade mną i przekonywały do cierpliwości - wspomina.
Jak żadne inne
„Kopiści” - tak pogardliwie o studentach konserwacji mówią ci z malarstwa czy rzeźby. - Jest to uproszczenie wynikające pewnie z tego, że można sztukę rozumieć bardzo wąsko. Tak jak to robi współczesny konceptualizm. Liczy się więc tylko tzw. kreatywność, a przecież jeszcze Picasso, zanim pozwolił sobie na swoje nowatorstwo, był znakomitym malarzem realistą. Nie tylko znał kanon, ale i z łatwością posługiwał się klasycznymi zasadami kompozycji, co pozwoliło mu we właściwy sposób konstruować także kubistyczną przestrzeń - zaznacza Katarzyna Mikstal.
- I pewnie dlatego jego „nowoczesne” obrazy tak mocno oddziałują na odbiorców - zauważa. - Czego już nie można powiedzieć o dziełach wielu współczesnych artystów, dla których sztuka dla sztuki, sztuka tak indywidualistyczna, że zrozumiała tylko dla twórcy, jest szczytem osiągnięć - ocenia.
Młodzi konserwatorzy mówią o swoim zawodzie z zaangażowaniem i nie boją się przymiotników z przedrostkiem „naj-”. - To zasługa interdyscyplinarności naszej dziedziny - wyjaśniają. - Łączymy pracę naukową z talentem artystycznym - mówi Katarzyna. - Musimy mieć rozległą wiedzę historyczną, musimy znać się na technikach malarskich i konserwacji, musimy być utalentowani, bo bez tego nie będziemy zdolni do odtworzenia tego, co zniszczył czas, pożary, wojny czy przemalowania - wylicza. - To prawdziwe „combo” - uśmiecha się.
Nie dziwi zatem, że w zespole wciąż rozmawia się tylko o pracy. - Jest rzeczywiście tak, jak nam mówiono już na studiach - wyjaśnia Małgorzata. - Żyjemy w świecie, który zapomina o codzienności dnia powszedniego. Najpierw podczas studiów od rana do wieczora w pracowniach, galeriach, magazynach a teraz na rusztowaniach - mówi.
Tylko ona
W katedrze pracują od czterech miesięcy. W tym czasie do domu wyjeżdżali tylko kilka razy. Jest im bliżej do znajomych ze Starego Miasta niż do sąsiadów z kamienic i domów, w których się wychowali.
- Nie da się inaczej - zapewnia Małgorzata. - Pewnie dlatego wielu naszych znajomych nie zakłada nigdy rodziny. Z kolei jeśli ktoś w końcu wychodzi za mąż i rodzi dzieci, wtedy najczęściej rezygnuje z czasochłonnych prac w obiektach, a zakłada pracownię, w której zajmuje się zabytkami ruchomymi: obrazami i rzeźbami. W ten sposób następuje naturalna rotacja specjalistów. Ci starsi robią miejsce na rusztowaniach dla absolwentów - zauważa.
O Świdnicy mówią bardzo ciepło. Mają tu kilku znajomych. „Baletnicę”, mężczyznę, który wieczorami uprawia swego rodzaju gimnastykę, zanim wstąpi do monopolowego po następne piwo. „Uczennicę”, kobietę, która przechadza się po pl. Jana Pawła II ze szkolnym tornistrem na plecach. Albo pozytywnego bezdomnego, który, zanim poprosi o grosze, zastrzega: - Nie chcę od was pieniędzy, bo może wam samym zabraknąć, ale jak jakieś miedziaki macie, to podzielcie się ze mną - powtarza za każdym razem.
- Nie wiem, czy tak jest w całym mieście, czy to specyfika waszego centrum, ale widzimy tutaj wielu oryginałów, wielu poranionych przez los - dodaje Michalina. - Te spotkania to tylko dodatek, urozmaicenie przerwy obiadowej, czy chwili oddechu po zejściu z rusztowań o 18.00 czy 19.00. Po za tym jednak dla mnie osobiście wciąż wielkim przeżyciem jest praca w tak wspaniałym kościele. Jego proporcje i harmonia oraz kompletność wyposażenia przemawiają do mnie jak rzadko który obiekt - zapewnia, wspominając, że w marcu odwiedziła katedrę i pomyślała, że chciałaby tu kiedyś pracować. Marzenie spełniło się po zaledwie trzech miesiącach.
Tam, gdzie oko nie sięga
Mają niezwykły talent, mogliby pracować na własne konto, promując swoje nazwisko w galeriach, muzeach i podczas wernisaży. A tak? Swoją rozległą wiedzę oddają murom, płótnom, drewnu. Zasłonięci przez rusztowania, dają o sobie znać tylko wtedy, gdy przez przypadek spadający pędzel narobi hałasu podczas trwającego nabożeństwa. Ludzie drugiego planu. Ludzie, dzięki którym twarze odzyskują święci, Chrystusowie i Maryje, sami pozostają anonimowi dla modlących się wiernych. Ludzie cienia? – Nie jest tak dramatycznie! – zapewniają.
– Otrzymujemy dla siebie to, co nigdy nie stanie się udziałem przeciętnego zjadacza chleba, a nawet artysty innej dziedziny niż nasza. I to od samego początku... kiedy poznajemy muzealną kuchnię, kiedy uczymy się warsztatu wielkich mistrzów, gdy poznajemy techniki dawno już niewykorzystywane przez współczesnych artystów, kiedy wreszcie w napięciu zdejmujemy kolejne warstwy przemalowań, żeby po setkach lat wreszcie spojrzeć w prawdziwą twarzą świętego czy Madonny – mówi Małgorzata, a wtórują jej pozostali członkowie ekipy.
– Jesteśmy bardzo blisko artysty, który stworzył dzieło. Musimy poznać go, zrozumieć jego zamysł, odkryć jego tajemnicę, tak by po wiekach ponownie wydobyć blask arcydzieła – zapewnia Szczypior.
– Nie czujemy się gorsi, tak jak gorszy nie czuje się lekarz tylko dlatego, że nie stworzył ciała, któremu przywraca zdrowie – decyduje się na porównanie Michalina, niedoszła lekarka. – Co więcej, udana konserwacja czy rekonstrukcja to powód do dumy. Przygoda, która podobna jest do gorącego zakochania. Tego czasu, gdy wsłuchujemy się w drugiego człowieka z niezwykłą uwagą i wzajemnością, oddajemy mu swój czas i swoje siły, by mógł zajaśnieć blaskiem życia, niby tego samego co dotąd, ale na pewno nie takiego samego – wtrąca Katarzyna.
– Jeżeli jest jakiś namacalny sposób, by uczestniczyć w sacrum, to na pewno jest to nasza praca. Wysoko na rusztowaniach czy w zaciszu pracowni fizycznie obcujemy ze sztuką, a ona jest przecież najlepszym skrótem do Boga – podsumowuje Małgorzata, wspinając się kilkadziesiąt metrów nad posadzkę, żeby barokowi jezuici z katedralnych ścian znowu mogli wsłuchiwać się w muzykę organów.